Nowa republika spłyciarzy
Teatr to nie kopia ulicy, tylko metafora, gra wyobraźni, subtelny proces aktorskiej transformacji poddany rygorom kompozycji, to także poszukiwania nowego języka, czyli środków wyrazu dalekich od banału, by pokazać człowieka w powiększeniu. Niestety recenzenci wysokonakładowych gazet kochają (a także gorliwie lansują) teatr dający się opisać językiem politycznej poprawności i sloganów politycznych - pisze Elżbieta Baniewicz w dyskusji o krytyce teatralnej podjętej przez Dziennik.
Poraziła mnie w niedawnej "Polityce" relacja Adama Krzemińskiego z berlińskiej premiery "Wallensteina" [na zdjęciu] w reżyserii Petera Steina pod tytułem "Kolubryna wykształciuchów".
Sławny twórca wystawił trylogię Fryderyka Schillera z sukcesem, skoro na dziesięciogodzinne przedstawienie grane w namiocie obok browaru Kindla w nie najlepszej dzielnicy Neukólln znajduje publiczność. I to jaką! Mówi się o desancie wielkomieszczańskiej niemieckiej kultury. Niektórzy przychodzą z egzemplarzami sztuki, czasem pisanymi szwabachą, i śledzą każdy wers. Rzecz u nas nie do pomyślenia, nigdy nie mieliśmy tak wykształconej publiczności. A za chwilę nie będziemy mieli aktorów zdolnych jak Klaus Maria Brandauer do wypowiedzenia kilometrów romantycznych tyrad. O reżyserze, który by zapanował nad takim materiałem literackim i nie przykrawał go do publicystycznego hasła z gazety, tylko zaufał słowom poety, nie ma co wspominać.
A przecież stary mistrz wykonał świadomą prowokację, to był "suchy pierd pod adresem młodych" zdaniem recenzenta "Berliner Zeitung". Pokazał młodszym, zdolniejszym kolegom, "którzy nie mając nic do powiedzenia, robią tylko zadymy na scenie, każąc aktorom kopulować i wypróżniać się", doskonały warsztat służący myśli. A nade wszystko udowodnił, że wykształcenie to nie "sympatyczna konsumpcja kultury, lecz instrument władzy, którą starzy pierdziele bronią swych pozycji" - pisał cytowany przez Krzemińskiego recenzent "Die Welt".
Język niemieckich polemik bezpardonowo formułuje konflikt starego i młodego teatru, który jakże często bywa natchnieniem naszych zdolniejszych reżyserów oraz wyrocznią smaku i nowoczesności dla młodszych recenzentów. Teatr niemiecki, czego dowodzi przypadek "Wallensteina", ma też inną tradycję. My też mamy wspaniałą, schillerowską tradycję teatru jako sztuki poważnej, obejmującej wielkie obszary ludzkiego doświadczenia od Boga, Losu, po Historię, ale coraz mniej obecną. Teatry narodowe, warszawski i krakowski, powołane, zdawałoby się, do kontynuowania owej tradycji znaczonej nazwiskami wielkich reżyserów i aktorów - Axera, Dejmka, Swinarskiego, Grzegorzewskiego, z zapałem godnym lepszej sprawy dryfują po falach mód dramaturgiczno-reżyserskich. Jerzy Jarocki, stary mistrz, na zasadzie wyjątku potwierdza tę regułę.
Nie o wszystko można więc obwiniać recenzentów, choć relacje teatr - krytyka są systemem naczyń połączonych. Krytyka teatralnego trudniej wychować niż literackiego. Ten ostatni, zamknięty przez dwa lata w bibliotece, przeczyta arcydzieła i się dokształci. Krytyk teatralny nie ma takiej możliwości, nie obejrzy przedstawień sprzed lat, tradycja będzie dla niego pojęciem enigmatycznym. Dlatego młodzi ludzie, nie zetknąwszy się z teatrem poważnej refleksji o życiu, teatrem wielkiej literatury urzeczywistnionej przez znakomite rzemiosło aktorskie piszą o tym, co widzą. Oglądają przeważnie marną literaturę, dziesiątki reportaży rozpisanych na dialogi, dokumentujących patologie życia rodzinnego i społecznego w marnym wykonaniu. Albo klasykę przyprawioną aktualnie, czyli zamiast uniwersalnych konfliktów widzą satyrę na polityków, telewizyjne gwiazdy lub komiksowych bohaterów. O czym więc pisać, skoro na scenie nie ma żadnych konfliktów, tylko ilustracja tez publicystycznych. Nie pamiętam żadnej wybitnej roli z tych spektakli, bo też nie da się jej stworzyć w teatrze pokazującym człowieka w skali jeden do jednego.
Teatr to nie kopia ulicy, tylko metafora, gra wyobraźni, subtelny proces aktorskiej transformacji poddany rygorom kompozycji, to także poszukiwania nowego języka, czyli środków wyrazu dalekich od banału, by pokazać człowieka w powiększeniu. Niestety recenzenci wysokonakładowych gazet kochają (a także gorliwie lansują) teatr dający się opisać językiem politycznej poprawności i sloganów politycznych. Być może taki jest skutek tabloidyzacji prasy, ale umysł widza nie da się łatwo sformatować, więc napięcie między starym a nowym teatrem nie wygasa. Przeciwnie, coraz głośniej dają się słyszeć głosy w obronie sceny jako miejsca poważnej refleksji zakotwiczonej w historii, wieloznacznej, jako przestrzeni wolnej od komercji. I jako dzieła sztuki, które niepokoi, stawia pytania, zachwyca swą formą i wyrafinowaną kompozycją. Dlatego coraz mniejsze wzięcie mają takie dyżurne tematy jak patologie, feminizm czy tożsamość seksualna (nie wszystkim się ona chwieje) i ogólne zło świata. Coraz wyższą cenę osiągają spektakle trudne, doskonale wykonane, zrodzone z myśli, jakich nie znajdzie się w telewizji. Niestety, nie wszyscy recenzenci i nie wszystkie teatry chcą to widzieć. Większość dmie w dutkę politycznej aktualności, równając w dół do gustów polsatowskiej widowni. Republika spłyciarzy, których tępił już Witkacy, ma się znakomicie. Podcinają gałąź, na której siedzą. Dla teatru-gazety nie trzeba utrzymywać czterech szkół teatralnych, setek profesorów, każdy amator w nim zagra.
Jak wyjść z tego błędnego koła? Teatr wzorem barona Münchausena sam musi się wyciągnąć za włosy z topieli. Czekam więc na polskiego Petera Steina, który wystawi wybitny utwór klasyczny lub współczesny, urzeczywistniony scenicznie przez aktorów w nowoczesnym języku sceny. Który poruszy serca, a umysłom pozwoli objąć nasz los w perspektywie szerszej niż artykuł w gazecie. I na koniec rozwścieczy młodych recenzentów, którzy mu będą wymyślać od potwornych mieszczuchów. Będą mu wypominać, że teatr pojmuje tradycyjnie, jako miejsce przekazywania złożonych myśli wyrażonych subtelnym językiem literatury. Żeby jednak podjąć z nim polemikę, będą musieli z tą literaturą się zapoznać...