Artykuły

Malta. Dzień piąty

Pięć spektakli, jakie można było zobaczyć w Teatrze Polskim, daje mimo wszystko dość pozytywny obraz tego sezonu. O Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Malta pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej

Malta to nie tylko gościnne przedstawienia zespołów z Polski i Europy. Nie tylko szeroko pojęte nowe formy zawładnęły Poznaniem w ciągu "tygodnia maltańskiego". Przeglądu swoich tegorocznych premier dokonał również Teatr Polski. Wprawdzie nie wszystkich, bo nie zaprezentowano "Proszę się rozejść" na motywach poezji Stanisława Barańczaka w reżyserii Pawła Kamzy, ale pozostałe realizacje Teatru Polskiego można było zobaczyć w ciągu ostatnich pięciu dni.

            W kończącym się sezonie teatr Pawła Szkotaka "wydał na świat" spektakle, które układają się w kompletny wachlarz teatralnych dokonań. Przegląd zaczął się od końca, bo jako pierwszą zaprezentowano ostatnią premierę, czyli "Mewę" Antona Czechowa w reżyserii dyrektora Szkotaka. Ta "Mewa" nie lata - tak najkrócej można podsumować owo kalekie dziecko dyrektora. Charakter sztuki trafnie oddaje scenografia Jana Polivki - biała, czy może raczej szara, ascetyczna, z ramowo zaznaczonymi konturami domu, w którym mieszka Konstanty Trieplew (Adam Łoniewski). Tak samo wyprana z emocji jest gra aktorów, którzy bez przekonania recytują frazy Czechowa, jakby zdając sobie sprawę z tego, że to nie tak miało być. Raz tylko następuje ożywienie - pierwsza rozmowa Niny Zariecznej (Barbara Prokopowicz) i Aleksieja Trigorina (Michał Kaleta), w czasie której naprawdę iskrzy, kiedy zawiązuje się między nimi późniejszy wątek romansowy. Potem znowu nic się nie dzieje - aktorzy odrabiają pańszczyznę, bo reżyser ledwo z grubsza naszkicował konflikty emocjonalne pomiędzy bohaterami. Nie wiedzieć czemu Szkotak Konstantego i Trigorina rozdziela, przez co postaci całkowicie tracą autentyczność, bo właściwie cała ich konfrontacja sprowadza się do kilku spojrzeń spode łba Konstantego na Aleksieja. I grają na przemian - ja wchodzę, ty wychodzisz i zmiana. Dziadek (Włodzimierz Kłopocki) tak dyskretnie umiera, że można tego nie zauważyć, a Miedwiedienko Jakuba Papugi, żywcem wyjęty z nie-śmiesznego kabaretu, działa na nerwy. Jednak największą zbrodnią reżysera jest sprowadzenie naładowanego napięciem finału sztuki (gdy rodzinka gra w karty, a Konstanty popełnia samobójstwo) do trzech zdań dochodzących zza sceny. "Mewa" w wydaniu Pawła Szkotaka nudzi.

            Inaczej jest z drugą w festiwalowym przeglądzie premierą - "Dogrywką" Gyorgy Spiró w reżyserii Moniki Dobrowlańskiej. Nie jest to wybitny utwór tego uznanego węgierskiego dramatopisarza, ale ciekawe studium psychologiczne o opozycjoniście z czasów komunistycznych, który po latach, dotknięty manią prześladowczą, boi się telefonów z powodu podsłuchu, a z domu wychodzi tylko z konieczności. Stary (w tej roli świetny Wojciech Kalwat), niezdolny do stworzenia więzi rodzinnych, mieszka z prostą, zapatrzoną w niego żoną (Małgorzata Peczyńska). Czasem wpada do nich córka (Katarzyna Węglicka) - rozwiedziona matka dwójki dzieci, dotknięta zupełną atrofią uczuć, ale za to, jako księgowa, mająca bezbłędne wyczucie wartości pieniędzy. Wszystko do góry nogami przewraca wizyta niespodziewanego Gościa (Roland Nowak). Reżyserka sztukę pozostawiła w węgierskich realiach, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że losy postaci stanowią paralelę do sytuacji w naszym kraju. Dylemat przed jakim stają bohaterzy, wydobywa na powierzchnię wiele głęboko ukrytych, skrywanych przez lata emocji i prowadzi do ciekawego końca. Sprawnie napisana i sprawnie odegrana sztuczka psychologiczna.

            "Amatorki" Elfriede Jelinek [na zdjęciu] w reżyserii Emilii Sadowskiej to zupełne przeciwieństwo "Mewy". Reżyserka dokonała ogromnej pracy adaptując przeszło trzydziestoletnią już powieść noblistki. Praca to została zwieńczona sukcesem, jakim jest zdecydowanie najlepsza propozycja Teatru Polskiego w tym sezonie. Bardzo dobre tłumaczenie Anny Majkiewicz i Joanny Ziemskiej pozwoliło w dużej mierze oddać ostry, przenikliwy i cięty język powieści Jelinek. Bardzo udanym zabiegiem Emilii Sadowskiej jest wykorzystanie postaci do prezentacji narratorskich komentarzy. Aktorzy grają w jednym rytmie, bez słabszych momentów. Cięta satyra, choć pozbawiona w dużej mierze kontekstu klasowego powieści, wybrzmiewa szyderczo w losach dwóch par bohaterów Brigitte (Magdalena Płaneta) i Heinza (Michał Kaleta) oraz Pauli (Barbara Prokopowicz) i Ericha (Adam Łoniewski), nie stanowiących typowej "love story", choć w tłumie konwencji, które Elfride Jelinek ośmiesza, ta sielankowo-romantyczna zajmuje jedno z pierwszych miejsc. Reżyserka stworzyła sztukę pozbawioną słabych punktów, pełną dynamiki, kontynuując pomysł Jelinek poprzez "rozsadzenie" teatralności postaci odgrywanych przez aktorów, którzy swobodnie wchodzą w swoje role, by po chwili być poza nimi i stać się złośliwymi komentatorami wydarzeń. "Amatorki" pełne są lekkości, nieodzownej w formie komediowo-farsowej, a ich humor balansuje na granicy dobrego smaku, choć tej granicy nie przekracza.

            "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza w Poznaniu wyreżyserował Marek Fiedor. Utwór współczesnego polskiego Moliere`a przerósł reżysera, choć obfituje w bardzo dobre fragmenty (choćby "inaugurujący" sztukę monolog Ewy - Ziny Kerste), wydaje się reżyserskim dylematem, czy robić farsę, czy komedię tylko. Dylematem, który Marek Fiedor rozstrzygnął ostatecznie na korzyść farsy, co widać w końcowej, najsłabszej zresztą, partii spektaklu. Przedstawienie broni świetna kreacja Ziny Kerste i solidna gra pozostałych aktorów. To jednak jak na ten tekst Różewicza trochę za mało. Właściwie tylko Ewa jest postacią wielowymiarową. Inne bardziej lub mniej są papierowe, przy czym jeszcze Gizela Anny Walkowiak ma w sobie coś, co przyciąga uwagę. Propozycja mimo wszystko warta obejrzenia, choćby z uwagi na niebanalny Różewiczowski humor i dobre aktorstwo.

            Ostatnią zaprezentowaną premierą był "Krawiec" Sławomira Mrożka "popełniony" przez Artura Tyszkiewicza. "Krawiec" jest wielkim traktatem o kiczu. Już scenografia (Jana Polivki) zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia - efektowne ruchome rusztowanie w równie efektownym złotym kolorze, sugeruje, że przekroczyliśmy bramy królestwa bezguścia. Naczelnym "kiczotwórcą" w sztuce jest Krawiec (Michał Kaleta), kreujący świat bez żadnych ograniczeń. Inni, włącznie z Ekscelencją (Piotr Łukawski) i Onucym (Piotr Kaźmierczak) są bezwolnymi kukłami, poruszającymi się wedle wytycznych Krawca-mistrza. I wszystko byłoby dobrze, gdyby reżyser kicz wskazał i kicz wyśmiał, korzystając z rozlicznych możliwości, jakie daje teatr. U Tyszkiewicza Barbarzyńcy reprezentują środowisko radio-maryjno-discopolowe, a Karlos (Łukasz Pawłowski) jest typowym przykładem polskiego dresiarza (choć początkowo był harcerzem), który wycierając się ideologią, jest w stanie dla idei zrobić wszystko (skojarzenia z Młodzieżą Wszechpolską same się narzucają). I można by bez większych zastrzeżeń przyjąć to za reżyserską wizję kiczu, gdyby jednocześnie Artur Tyszkiewicz nie wpadł w tanie efekciarstwo. Krawiec jest ostentacyjnym gejem, nie stroniącym od macania po genitaliach swoich klientów i klepania po tyłku czeladników, tak jak on homoseksualnych. Prześmiewczy stosunek do "pedalstwa" (w wydaniu Tyszkiewicza pejoratywne zabarwienie tego słowa najwłaściwiej oddaje sposób prezentacji tematyki homoseksualnej) staje się głównym motywem farsy. Humor jest tak płytki, że szybko robi się mdło. Kicz wkradł się nie tylko do świata postaci, ale i do wizji reżyserskiej, przez co całość jest po prostu tandetna. Zabawne jest zakończenie sztuki, a uznanie budzi tajemnicza Nana. Pozostałe postaci przerysowane i jednowymiarowe. Farsidło Artura Tyszkiewicza może być zabawne, gdy przyjmie się konwencję, w którą oprócz samej sztuki, reżyser wrzucił siebie i widzów. Mnie się jej przyjąć nie udało.

            Pięć spektakli, jakie można było zobaczyć w Teatrze Polskim, daje mimo wszystko dość pozytywny obraz tego sezonu. Repertuarowo teatr Pawła Szkotaka ciąży ku klasyce, bo Czechow, Jelinek, Mrożek, i Różewicz wielkiej rekomendacji nie wymagają. Unika też grania "na poważnie", choć może to i lepiej, gdy spojrzy się na poważną "Mewę". Udało się zrobić jedną wybijającą się sztukę i zaprosić do niej gwiazdę (Katarzyna Bujakiewicz w roli Susi w "Amatorkach"). Nie jest to może zbyt wiele, ale z pewnością jest sygnałem, że można w tym teatrze robić ambitne przedsięwzięcia. Chociaż Teatr Polski w Poznaniu z pewnością stać na dużo więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji