Artykuły

Okno na zatokę

"Hiena" w reż. Marka Litewki na Scenie Moliere w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Taaak było!... Po premierze przedstawienia "Hiena" autor Witold Ślusarski wszedł na scenę, uciszył oklaski i z niezdrową ulgą w głosie wyznał, że w życiu było właśnie tak, jak przed chwilą aktorzy gestami i słowami rzecz całą nam przez godzinę opowiedzieli. Słowo honoru!... Bóg świadkiem!... Niech skonam, jeśli kłamstwo tu łeb uniosło!... Tu wszystko równało się życiu litemu!... Tak! Tak! Tak!... Prawda to była najprawdziwsza... Z grubsza takie hasła po czole Ślusarskiego się snuły.

Naprawdę zatem był ongiś początkującym, młodym pisarzem. Naprawdę jechał prawdziwym pociągiem na wakacje do Kołobrzegu i węszył za atrakcyjnym tematem. Naprawdę spotkał na korytarzu prawdziwą babinę z Kołobrzegu, naprawdę z nią porozmawiał ciepło o tym i owym, naprawdę wynajął u niej pokój i pewnego wieczoru naprawdę wszedł do saloniku, by w trakcie luźnej pogaduchy - herbata, zachód słońca, szum morza, skrzek mew powracających do jaj osamotnionych na wydmach - wynotować najprawdziwsze fakty z prawdziwie fascynującego życia babiny... I tu zaczyna się "Hiena". Do saloniku "uciułanego" na scenie w piwnicy knajpy Moliere młody pisarz (Karol Zapała) wchodzi oto tak, jak wieki temu do saloniku w Kołobrzegu wkraczał sam Ślusarski... Tak było, jak widzicie!

Przepraszam najmocniej - a jeśli tak nie było? Jeśli w życiu nie było tak, jak w czwartek było na scenie - to co się zmienia? Inaczej, ogólniej zapytam. Skoro było tak, że William Szekspir nie przekłuł - a nie przekłuł - Poloniusza za kotarą sypialni swej mamusi - to czy prawdę "Hamleta" uznać trzeba za papier?

Nie będę ciągnął oczywistości. Wystarczy, że za klasykiem powiem: nieważne jak było, ważne jak się napisało. I wystarczy, jeśli dodam: a Ślusarskiemu napisało się tak, że wyszły mu papierowe dyrdymały - mimo najprawdziwszej prawdy życiowej źródeł. Oto mamy na scenie niedorzeczny konflikt. Z jednej strony żółtodziób, który chce pisać, ale nie wie o czym, gdyż nic jeszcze nie przeżył. Z drugiej - pani, która realnym cierpieniem mogłaby obdarować pięć istnień. Pochowała męża. Pochowała sześciu synów. Zapach łopatą zaniepokojonej ziemi zna na wylot. I pamięta, że siedem śmierci jej długiego życia to śmierci nagłe, niezapowiedziane. Polska, polityka, 1956, 1968, 1970, Poznań, Gdynia, Gdańsk, gąsienica czołgu, albo kula nagle zmienia lot na murze, ot, rykoszet, to się zdarza...

Słowem - młokos, tytułowa hiena, co dla własnych celów wysysa prawdę ze świata, kontra czyjeś ciemności, przeżute do dna, ból realny jak okno saloniku otwarte na zatokę. Rzecz jasna, młokos dostaje od Ślusarskiego "burę etyczną". Przesłanie dzieła jest szlachetne: najpierw przeżyj siedem śmierci, a dopiero później pisz, bracie! Amen... Cóż ma rzec? Między tak zwanym życiem a tak zwanym zmyśleniem nie ma kładek usprawiedliwiających ani życie, ani zmyślenie. Jeśli od pierwszych taktów "Hieny" Ślusarski poważnie naucza, iż jest dokładnie odwrotnie - to co z tym mam począć?

Przejść do sedna - to zawsze dobrze robi. Zwłaszcza, że czas najwyższy. Elżbieta Karkoszka. Takie jest sedno, taka jest pestka "Hieny" na scenie Moliere. Karkoszka jako babina, co przed żółtodziobem spowiada się z siedmiu śmierci swego życia. Doprawdy, przy niej przestają znaczyć wszystkie te związki bądź "bezzwiązki" prawdy świata i nieprawdy iluzji, to pensjonarskie dywagowanie o wpływie realnego bólu na jakość frazy, te moje dowcipy o Szekspirze i Poloniuszu. Ba, przy Karkoszce nawet - że postnie rzecz ujmę - kłopotliwe aktorstwo Zapały nie jest aż tak kłopotliwe.

Karkoszka to teatr. Taka jest jedyna sensowna prawda wieczoru na scenie Moliere. Karkoszka to teatr, co go najintensywniej lubię. Pozornie mały, wyciszony, spokojny. Mimo dyskrecji gestów, mimo minimalizmu intonacji, mimo że tak powiem, "skulonych" emocji - teatr nadzwyczajnie plastyczny. Jak garść ciepłej modeliny. Kto wie, Marek Litewka "Hienę" wyreżyserował może głównie dlatego, że właśnie Karkoszka zechciała w niej wystąpić? Wysoce to realne.

Tego nie można nie zobaczyć... Wiem, zdanie to banałem jest, beznadziejnym truizmem, apelem wręcz obezwładniająco prostym. Wiem o tym, ale wiem też: sprawy teatru są w istocie proste. I trzeba je, skoro jest szansa, zobaczyć. Tak, trzeba pójść - ale nie do Narodowego Starego Teatru. W Starym Teatrze nie ma już teatru Karkoszki, tak jak i nie ma tam teatru Treli, teatru Nowickiego, teatru Olszewskiej, teatru Polony, teatru... Żal wymieniać. W Starym Mikołaja Grabowskiego jest dziś teatr gołego zada wziętego aktora bez twarzy. W Starym błyszczy goły zad, mlaszcze język aktorki seksownie żrącej banana i chlupocze czerwony barszczyk wylewany w charakterze krwi na "krokieta" statysty bez twarzy.

Dlatego Karkoszka może być przejmująca - tylko w piwnicy przy Szewskiej. Kiedyś, za Dulskiej, ludzie trzymali tam ziemniaki. A dziś krucha babina otwiera ustawione na proscenium okno saloniku i długo, bardzo długo patrzy w ciemność nad naszymi głowami. Widzi siedem śmierci swego życia. Który to już raz? Słychać jej oddech i nieogarnione morze. Zaraz przyjdzie żółtodziób. Zacznie się spowiedź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji