Artykuły

Ryzykanci z moich bajek

- Nigdy nie liczyłem, że od razu po szkole będę grał wielkie role. Byłem raczej przygotowany na bieganie z pomidorową do stolika numer 2. I okazało się, że ta pomidorowa jest codziennością. Ale wytrzymałem. Nie żałuję ani jednego dnia z tamtego czasu - mówi warszawski aktor, PAWEŁ WILCZAK.

Role wybiera wyjątkowo starannie. Dlatego też nie jest częstym gościem na naszych ekranach. Ale dzięki temu każda z ról jest zapadającym w pamięć.

Często mówi Pan: - Nie mam recepty na szczęście. - Nie mam sposobu na życie...

- To prawda. Nie znam żadnych prostych rozwiązań dających szczęście - poczynając od rzeczy poważnych, a kończąc na błahych. Nie zdarzają mi się też jednoznaczne sytuacje. Jednoznacznie nie zgadzam się tylko na takie zjawiska jak agresja, chamstwo, głupota. To jest coś, czego nie jestem w stanie wybaczyć. Na inne rzeczy nie mam prostej recepty.

Pana kariera też nie była prosta. Od ukończenia szkoły aktorskiej w 1989 roku, aż do roli Jurija w "Ekstradycji Z" w 1995 roku nie grał Pan regularnie. Jak długo wytrzymałby Pan w swym dążeniu do aktorstwa, gdyby ta rola się nie przydarzyła?

- Tak długi okres może nadwyrężyć psychikę. Ale widziałem dużo filmów amerykańskich, w których aktor był bezrobotny albo pracował jako kelner, kierowca czy listonosz. Wydawało mi się więc, że tak ma być. Nigdy nie liczyłem, że od razu po szkole będę grał wielkie role. Byłem raczej przygotowany na bieganie z pomidorową do stolika numer 2. I okazało się, że ta pomidorowa jest codziennością. Ale wytrzymałem. Nie żałuję ani jednego dnia z tamtego czasu. Nie wiem, jak długo bym wytrzymał, ale myślę, że bym walczył. O tę pracę, tak jak o każdą inną w wolnym zawodzie, trzeba walczyć. Jeżeli ktoś nie ma psychicznego zabezpieczenia, wewnętrznej samoobrony, to może być męka.

Pańska rola w "Sforze" ciągnie się już kilka lat.

- Obliczyłem ostatnio, że współpraca z Wojtkiem Wójcikiem, który był przecież także twórcą "Ekstradycji", trwa już ponad 10 lat To fantastycznie, że chce mnie jeszcze zapraszać do współpracy. To znaczy, że ma sporą wytrzymałość i chęć kontaktu. Z Wojtkiem pracuje mi się bardzo dobrze. Oby mu się nie znudziła moja obecność na jego planach.

Był taki moment w "Sforze", kiedy wydawało się, że Pana postać, "Duch", będzie uśmiercony.

- Ktoś jednak zadecydował, że będę wciąż ciałem i duchem, a nie tylko "Duchem".

Zdjęcia do "Sfory" już się zakończyły. "Prawo miasta" też jest już nakręcone. Ale wciąż jest Pan obecny na ekranie w "Facetach do wzięcia".

- "Faceci..." byli od początku karkołomną sprawą. Zaczynaliśmy w Gdańsku, gdzie wszystko było problemem. Przechodziliśmy tam poligon doświadczalny. Teraz kręcimy w Warszawie. Dziwię się, że kompletnie nie ma promocji tego serialu. Albo się coś robi i się to promuje, albo - jeśli nie spełnia oczekiwań - ściąga się to z anteny.

A z tego, co wiem, to ten serial bez żadnej reklamy miewał całkiem wysokie słupki oglądalności, a teraz każdy wariuje na tym punkcie.

Największą popularność przyniosła Panu rola w "Kasi i Tomku". Spodziewał Pan się tego?

- Ten serial to była kapitalna sprawa, chociaż jeszcze przed emisją spotkał się z wieloma zarzutami. Mierzi mnie, gdy ktoś decyduje za ludzi, co będzie im się podobało, twierdząc, że serial kręcony w fabryce albo zakładach mięsnych będzie miał widownię, a robiony w luksusowym apartamentowcu już nie. Kiedy zaczynaliśmy robić "Kasię i Tomka", mnóstwo ludzi mówiło, że to się w ogóle nie przyjmie, ponieważ nie ma takich ludzi, nie ma takiego świata. Nic bardziej błędnego - ten świat istnieje i ma się dobrze. To polska nowa klasa średnia. Na jednej z konferencji prasowych spotkałem się z takimi opiniami i zapytałem wtedy dziennikarzy: - Przepraszam, gdzie państwo ostatnio spędzali wakacje? - Ja w Hiszpanii. - Na Słowacji. - W Chorwacji. - W Londynie - odpowiedzieli. - W takim razie reprezentujecie ludzi z bajki, w której my występujemy. Dlaczego pokazywać tylko skrajną biedę i kiełbasę po kilka złotych. Oczywiście, tak też jest, ale to nie

jest wyznacznik tego, czy ktoś będzie oglądał serial.

Teraz już jest łatwiej. Do podobnej publiczności adresowana była choćby "Magda M.".

- Dzięki Bogu teraz takie rzeczy się pojawiają. W branżowych rozmowach słyszę często: - Zróbmy taką polską "Rodzinę Soprano", "Gotowe na wszystko" albo "Seks w wielkim mieście". Wielu

o tym mówi, a potem robi serial o wątrobiance! Ma być seks w wielkim mieście, a wychodzi w sklepie mięsnym, który też może być fajny, tyle ze to zupełnie nie to!

Może dlatego, że jesteśmy ubogim społeczeństwem?

- Mówi się, że w Polsce jest bardzo źle. Tymczasem podczas ostatniego długiego weekendu majowego sprzedano bilety na wszystkie loty zagraniczne. A więc o czym my mówimy?

A może ktoś się boi tego świeżego spojrzenia na produkcje telewizyjne?

- U nas wielu ludzi czegoś się boi. Brakuje ryzykantów. Zawsze będę kibicował eksperymentom, a nie uładzonemu obrazowi świata, dulszczyźnie i hipokryzji, która się przewija nie tylko w telewizji, ale i w życiu.

Pana rodzice, brat i bratowa byli lekarzami. Czy zdawał Pan na medycynę, ponieważ czuł taką potrzebę, czy może też była to presja środowiska?

- Często powtarzam nawet rodzicom, że nigdy nie czułem w domu presji. Raczej nieprawdopodobną wolność. Faktycznie, przez moment myślałem, żeby zostać protetykiem, potem radiologiem. Nawet zacząłem pobierać nauki w studium radiologicznym. Ale na jakimś nocnym dyżurze stwierdziłem, że to nie do końca dobra decyzja i pojechałem do Łodzi. Tak to się zaczęło.

Sprawia Pan wrażenie niezwykle spokojnej osoby. Czy można Pana czymś wyprowadzić z równowagi?

- To tylko pozory. W niektórych sytuacjach uważam się w za choleryka, ale musi mnie coś dotknąć albo musi mi na czymś zależeć. Na co dzień bardzo dużo komentuję, mówię, w gronie znajomych lubię "tokować", czasami pewnie bywam w związku z tym męczący. Jeśli miałbym się określić, to jestem raczej jednostką chimeryczną.

W rozmowie jest Pan bardzo otwarty, a z drugiej strony bardzo strzeże swojej prywatności. Dlaczego?

- Nigdy nie czułem potrzeby dzielenia się informacjami, że mam nowy rower górski albo kupiłem sobie yorka. Moim zdaniem to bzdury. Jeśli ktoś ma potrzebę opowiadania o swoim życiu, to

bardzo proszę. Ale nie wiem, czemu mogłoby to służyć.

Choćby uniknięciu plotek w niektórych magazynach i dziennikach.

- Ale po co?

Bo to czasem bywa nieeleganckie.

- Wtedy idzie się do adwokata i załatwia sprawę w sądzie.

I Pan tak robi?

- Tak. Uważam, że jak ktoś panu kradnie samochód, to idzie pan na policję i zgłasza kradzież. Podobnie jeżeli ktoś panu kradnie twarz, wizerunek i żongluje tym w sposób haniebny, to idzie pan do adwokata. Przecież to są wymyślone dla zysku kłamstwa na mój temat. A potem ktoś jeszcze płaci za to, że te kłamstwa przeczyta. Tworzy w swojej głowie niezdrową sensację. Ludzie, którzy to produkują i wydają, będą pozywani do sądu i rozliczani.

Czego można Panu życzyć?

- Żeby sobie spokojnie i zdrowo żyć. Nie mam wygórowanych marzeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji