Artykuły

To lubię...

Lubię te z ostatnich przedstawień Adama Hanuszkiewicza, które jak "Czupu­rek" czy ostatnio "Kwili w stajni Bóg" wydają się zamierzeniami skromnymi. Być może dlatego, że "uwolnione" od "pryncypialnych" obowiązków mówie­nia rzeczy najważniejszych, od wdawania się w "polemiki" z rozmaitymi narodowymi czy kulturowymi mitologiami, są po prostu przedstawieniami ciepłymi i serdecznymi. Zamiast Hanuszkiewicza - agresywnego polemisty, jawi się w nich Hanuszkiewicz spokojny, serdeczny, pełen ciepłego humoru i życzliwego stosunku do ludzi i świata. No i, co przecież nie bez znaczenia, jawi się w nich Hanuszkiewicz także jako utalentowany człowiek teatru, o czym, nie bez jego udziału, od czasu do czasu zapomina się. Swoją "Pastorałkę" skonstruował z "dwóch" języków. Ze staropolszczyzny, w którą wyposażył jasełkowe postaci, czyniąc z "zapomnianego" języka piękne, żywe źródło teatralnej materii, używając słów i dialogów tej mowy jak misternych cięć dłutem w szlachetnym drewnie. Drugi język to współczesna poezja. Wiersze {#au#171}Baczyńskiego{/#}, {#au#44669}Hillar{/#}, {#au#1007}Stachury{/#}. Trochę śpiewanej moralis­tyki komentującej życie bohaterów szopki. Ale jest to nie tyle śpiew - agresywny szlagier jak w {#re#19475}"Gombrowiczu"{/#} ["Cząber z Gombra"] ile bardziej zapomniany, wyciszo­ny "Kurylewicz" z odległego {#re#10365}"Norwida"{/#}. Zresztą jakieś wspomnienie z tamte­go spektaklu sprzed 24 lat jest obecne w tej "pastorałce". A "Norwid" to chyba najlepsza tradycja w twórczości samego Hanuszkiewicza. Wracając jednak do "dwóch" języków łatwo można sobie wyobrazić teatralną przyjemność, którą bardzo umiejętnie podsunął tu Hanuszkiewicz, polegająca na tym, że "przyglądają" się sobie dwa odległe języki, odkrywając siebie nawzajem. Historia w Hanuszkiewiczowej szopce jest w zasadzie klasyczna. Choć z pewnymi, istotnymi odstępstwami, czy może raczej akcentami. Pierwsza część, "radosna", opowiada o narodzinach Chrystusa. Ale zaczyna się bardzo teatralnie. Od "przystrojenia" Maryi w "brzuch". Od wprowadzenia Edyty Jungowskiej na scenę. Od sceny "namówienia" młodej, przerażonej trochę, a trochę zdziwionej dziewczyny zza kulis do tego, by zechciała "zagrać". Nie zdąży się jeszcze przyzwyczaić do swojego, dość niezwykłe­go "stroju", a już jak prawdziwa lawina spadają na nią wiadomości o tym, że ma być "niepokalaną", że ma być "matką Boga", że ma urodzić "jako dziewica", że ma się nią opiekować nie najmłodszy Józef - pewnie pierwszy, niezbyt wymarzony amant w jej życiu. A potem wędrówka z Józefem, po­szukiwanie gospody, spotkania ze "złymi" ludźmi, wreszcie oparcie się o wielki stół ciesielski w szopie z dziurawym dachem i oddech ulgi. Chwila spokoju. Potem jakiś ruch w środku, w całym ciele, jabłko wypada z ręki i chyba... zacznie się. I wtedy, mam wrażenie, że wszyscy pozapominali już dawno o "narodzinach" aktorki Jungowskiej, bo zobaczyli "narodziny" Maryi Edyty Jungowskiej. Ta aktorka ma prawdziwy talent "rodzenia się" na scenie, na oczach wszystkich, w czasie, który jest jej dany choćby na niewielką chwilę. Tradycyjne sceny: adoracji aniołów i zabawna sekwencja pasterska kończą pierwszą część.

Druga, "bolesna", zaczyna się od "wykradzenia" nowo narodzonego Boga przez diabły, w czasie gdy Maryja na chwilę zasypia na ciesielskim stole.

Potem jedna z anielic (Magdalena Cwenówna) "odzyskuje" dziecię i słowa­mi ładnie śpiewanego wiersza Baczyńskiego przywraca go rodzinie. Nastę­pują tragikomiczne sceny z udziałem Heroda i Trzech Króli. Spis ludności, rzeź niewiniątek. Hanuszkiewicz wprowadza tu postać Matki z dzieckiem, której siepacze Heroda dziecko na jej oczach zabijają. Wysypują się na scenę jabłka. W nowo powstałym raju dokonuje się nowy grzech. Nowa zbrodnia. Przeciwko najsłabszemu. W wielu jasełkach czy pastorałkach (choćby Schillerowskiej) takie zło zostaje natychmiast ukarane. Śmierć "czuwająca" nad życiem Heroda zabiera go za jego "zbytki" do piekła. Tu nie ma Śmierci. Hanuszkiewicz zapewne chciał pokazać swoją wersję jase­łek bardziej z perspektywy "życia" niż śmierci. Ale zastawił na siebie tym samym pułapkę, która doprowadziła go do zgrzytu w finale. Spektakl kończą dwie sceny. Najpierw Maryja wygłasza pod adresem władz pełen oburzenia monolog, w którym oskarża je o wszelkie zło, związane z wygnaniem Rodzi­ny Świętej do Egiptu. W tym monologu kryje się zresztą pewna ogólniejsza myśl jasełek Hanuszkiewicza sprowadzająca się do tego, że winnymi zła są ci, którzy "władzę sprawują". Bezpośrednio jednak po tej scenie następuje "zbiorowy" finał, w którym cały zespół śpiewa, że "jest dosyć miejsca dla wszystkich pod wielkim dachem nieba". Nie wiadomo, co się stało między "oskarżeniem" a "wybaczeniem", jeśli nie liczyć metamorfozy w stylu naj­bardziej nieprawdopodobnych i cudownych machin finałowych w teatrze. Ale może się zdarzyć też i tak, że jednak jakaś określona logika zwycięży. No niech tam! Pozostaje przecież wrażenie spektaklu serdecznego, przy­jaznego ludziom, spolegliwego, jeśli idzie o mnie, to wyznać muszę, że to lubię...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji