Artykuły

Oduczmy się mówić, że aktorstwo to jakaś misja

- Są bardzo nieambitne spektakle, teatry. Bywa, że występy na estradzie są znacznie trudniejsze. Ale ten rodzaj sztuki jest w hierarchii niżej, bo powszechnie się uważa, że nie wymaga szczególnych umiejętności. Nic bardziej mylnego. Wielu boi się estrady, bo trzeba stanąć oko w oko z widownią i być gotowym na natychmiastową konfrontację - mówi ANDRZEJ GRABOWSKI, aktor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Małgorzata Piwowar: Często pan chałturzy?

Andrzej Grabowski: - To zależy od tego, co pani uznaje za chałturę, bo dla mnie może być nią np. zarówno wyjazd w teren na jeden wieczór, jak i udział w tzw. ambitnym projekcie. Wszystko zależy od tego, jaki się ma stosunek do wykonywanej pracy. Co ciekawe, na Zachodzie czy w Stanach nie ma słowa chałtura.

Pytam, bo strasznie dużo ma pan zajęć - film, teatr, kabaret. Ciągle się pan przemieszcza.

- Ta ciągła wędrówka weszła mi już w krew i znacznie gorzej się czuję, gdy jej brakuje. Lubię cygańskie życie, to chyba oczywiste, skoro prowadzę je od tak dawna. A tak naprawdę dopiero od dziesięciu lat pracuję intensywnie w telewizji, kręcę filmy i występuję na estradzie. Dobrze pamiętam, jak w ubiegłym roku grałem codziennie przez prawie trzy i pół miesiąca w "Pitbullu". To bardzo stresujący serial, w którym albo są sceny w prawdziwym prosektorium, albo jako policjant Gebels kogoś biję, przesłuchuję, w najlepszym razie - odnajduję trupa. W takiej sytuacji każdy wyjazd z Warszawy na kabaretowy występ był ważną odskocznią od nieustannego intensywnego dołowania, które po pewnym czasie zacząłem bardzo dotkliwie odczuwać. Narastało zmęczenie graniem postaci apodyktycznego, bezwzględnego człowieka. A ja nie jestem przecież ani taki jak Gebels, ani taki jak Ferdek Kiepski. Kiedy kręcę przez dłuższy czas "Świat według Kiepskich", też w końcu mam mętlik w głowie, bo świat nierzeczywisty miesza mi się z realnym. W "Pitbullu" problemy, choć tragiczne, są jednak rzeczywiste. A w "Kiepskich" - wymyślone, nierealne. Zresztą wszystkie seriale bardzo męczą psychicznie, bo - chcąc nie chcąc - człowiek wchodzi w postać, którą gra, iw jej problemy. Czasem za bardzo.

Czyli dla pana aktorstwo nie jest terapią?

- Ależ jest, tylko inaczej rozumiem jego terapeutyczną moc. Kiedy wchodzę na scenę, zapominam o bólu głowy czy zęba, bo jestem w innym świecie. Podobne zasady dotyczą psychiki. Gdy stoję przed widownią, która mnie akceptuje, ogarnia mnie zadowolenie.

Bo widownia pana bardzo nakręca...

- Tak. Zawsze wolałem występy niż próby. Wystarczyło mi, że w czasie ich trwania pojawiła się na sali przypadkowa osoba, choćby sprzątaczka - i już inaczej grałem. Gdyby za kamerą nie stał człowiek, nie potrafiłbym zagrać.

Nie zdradza pan Krakowa?

- A cóż to znaczy zdradzić Kraków? Ja z nim ślubu nie brałem. Kocham to miasto, bardzo lubię do niego przyjeżdżać, przebywać w nim, ale moja praca jest teraz związana z Warszawą. Gdyby moim kolegom, którzy nazywają mnie zdrajcą Krakowa, przytrafiła się atrakcyjna praca wymagająca wyjazdu do innego miasta - przypuszczam, że nie zastanawialiby się długo, tylko po prostu - skorzystali. W Ameryce ludzie mieszkają tam, gdzie pracują. My znacznie bardziej przywiązujemy się do miejsc, zwłaszcza tak uroczych jak Kraków. Ale dziś takie są realia. Teraz jestem w Warszawie, a jutro może znów w Krakowie?

Jest pan ciągle na etacie w krakowskim Teatrze im. Słowackiego?

- Tak, choć nie pracuję tam na sto procent.

To dlaczego nie zrezygnował pan z pracy w teatrze?

- Może to banalne, ale kocham teatr. Spędziłem w nim 34 lata, to szmat czasu. Jestem związany z teatrem także emocjonalnie. On daje mi wytchnienie. Kiedy przestępuję próg, czuję, jakbym był w świecie sprzed lat. Owszem, zmieniły się sztuki, sposób reżyserowania, grania, ale atmosfera - niewiele. Już trzeci raz jestem w Teatrze im. Słowackiego. Po studiach stawiałem w nim pierwsze kroki. Jest dla mnie jak dzieciństwo, do którego się wraca. Dużo się tam nauczyłem, choć nigdy nie byłem Winkelriedem narodów, a imię moje nie było 44 i nie jest do dzisiaj. Kiedy dostawałem propozycję zagrania w filmie martwego żołnierza, to jechałem i kładłem się na murawie. Nie po to przecież, żeby się artystycznie wypowiedzieć - tylko dlatego że dostawałem za to pół mojej teatralnej pensji. Co będę ukrywał - po 34 latach pracy moja pensja wynosi mniej niż średnia krajowa. A jakbym grał, to może, będąc zajęty codziennie rano i wieczorem, przekroczyłbym tę średnią.

Ale teatr wciąż uważany jest za sztukę najbardziej prestiżową w wachlarzu aktorskich zajęć.

- To prawda. Tyle że nie podpisuję się pod twierdzeniem, że jest najtrudniejszy, najbardziej ambitny. Są bardzo nieambitne spektakle, teatry. Bywa, że występy na estradzie są znacznie trudniejsze. Ale ten rodzaj sztuki jest w hierarchii niżej, bo powszechnie się uważa, że nie wymaga szczególnych umiejętności. Nic bardziej mylnego. Wielu boi się estrady, bo trzeba stanąć oko w oko z widownią i być gotowym na natychmiastową konfrontację. Zresztą granie w przywoływanym już sitcomie "Świat według Kiepskich" jest także niezmiernie trudne. Tak jak w ogóle granie w komedii. O wiele łatwiej zagrać scenę tragiczną w filmie.

Ciągle bolą pana opinie na temat Ferdka...

- Jako jeden z pierwszych zdecydowałem się na udział w takiej produkcji, więc miałem najgorzej. Owszem, słyszałem i od kolegów, i od znajomych: "Krakowski aktor, a się nie szanuje". Moja bardzo dobra znajoma, jak zaczęliśmy kręcić, zadzwoniła i powiedziała: "W jakim ty g... grasz!". Zazwyczaj okazywało się jednak, że ci, którzy mnie krytykowali, oglądali pierwsze pięć minut i na tym poprzestawali. Żadne moje argumenty do nich nie docierały. Dzisiaj jest już inaczej. "Świat według Kiepskich" jest najdłużej utrzymującym się antenie telewizyjnej sitcomem - dziewięć lat. Ludzie się do niego przyzwyczaili.

Tyle że większość publiczności odbiera go wprost.

- Doświadczyłem tego niejeden raz, ale i to się trochę zmieniło. Kiedyś oglądali nas ludzie głównie z podstawowym wykształceniem, teraz proporcje uległy zmianie. Zmienił się też świat, widzowie już tyle widzieli, że niełatwo ich zbulwersować czy zgorszyć. Po pierwszej emisji "Bożej podszewki" też było wielu oburzonych. Uważali, że taka historia, owszem, mogłaby się zdarzyć, ale nie na Litwie. Filmowy obraz kłócił się z ich stereotypowym wyobrażeniem utraconego raju. Po iluś latach, kiedy "Boża podszewka" została powtórzona, jedna z oburzonych powiedziała: "Pani reżyser jest mądrą kobietą, jednak wszystko zmieniła i teraz jest w porządku". A przecież oglądała ten sam serial, tyle że od tamtego czasu widziała też "Big Brothera" i "Trzynasty posterunek". Przesunęły się granice tolerancji.

Jednak nie wierzę, że nie czuje pan dyskomfortu obcowania z sitcomową formą i przaśnym, dosadnym Kiepskim. Po co pan to ciągnie?

- Bo taki mam zawód. To moja praca, a nie hobby. Z tego żyję, utrzymuję rodzinę. Ale oczywiście, że były chwile, kiedy miałem dosyć Ferdka. Zresztą mam nadzieję, że już wyzwoliłem się z ciągłego kojarzenia mnie z nim.

No tak, zagrał pan przecież w "Złotopolskich"...

- A pani wciąż o serialach.

Jedna rola by nie wystarczyła, żeby odciąć się od tamtego wizerunku.

- Jest dużo prawdy w tym, co pani mówi. Dlatego staram się teraz mieszać różne role, żeby w końcu ich wypadkową został Andrzej Grabowski.

Jest jakaś propozycja, której by pan nie przyjął?

- Teraz tak. I to właśnie dzięki temu, że wreszcie nie muszę już pracować wyłącznie po to, żeby zarobić.

Pańska szczerość w sprawach finansowo-zawodowych nie zjednuje panu chyba przyjaciół w środowisku.

- Zawód aktora nie jest szczególny. Szewc robi buty, a aktor gra. Oduczmy się mówić, że aktorstwo to jakaś misja. Oczywiście, dobrze jest znajdować przyjemność w tym, co się robi, bo jeśli uda mi się coś dobrze zagrać i jest to sprzedawalne - mam satysfakcję.

Skoro ten zawód nie jest łatwy, to dlaczego zgodził się pan, żeby córka poszła na studia aktorskie?

-A cóż ja miałem do gadania? Córka wychowała się w domu, gdzie ojciec - aktor, matka - aktorka, wujek - aktor i reżyser, ciocia - aktorka. Nie mówiąc o znajomych. Ale zadziwiła mnie, bo obserwując ją, nie myślałem, że będzie chciała zostać w tym zawodzie. W tej chwili jest właśnie absolwentką warszawskiej AT. Do krakowskiej PWST nie została przyjęta i po roku dostała się do AT. Nie skomentuję tego.

Zmieniłby pan zawód?

- Pewnie nie, ale z prozaicznego powodu: nic innego nie umiem. No, może poza gotowaniem. To mnie pasjonuje, ale pewnie dlatego, że zajmuję się nim raz na jakiś czas. Zdarza mi się przyjechać w nocy do domu i zacząć przygotowywać mięso albo pasztet. Wtedy o 6 rano jestem zachwycony, jak skończę. Mnie to odpręża. Tak jak kabaret w czasie kręcenia "Pitbulla". To odskocznia w inny świat.

***

Andrzej Grabowski w tym tygodniu w filmie "Pitbull" (HBO 2, poniedziałek 22.30) i w serialach "Świat według Kiepskich" (Polsat, sobota 15.45, niedziela 20.00; Polsat 2, piątek 13.20, 20.35, sobota 17.30) i "Pitbull" (TVP 2, poniedziałek 21.05)

***

Zbliżenie

Największe kontrowersje wzbudził jako Ferdynand w sitcomie "Świat według Kiepskich" oraz w "Bożej podszewce" jako Andrzej, szlachcic nieprzepuszczający żadnej dziewce.

Już w rodzinnej Alwerni ojciec wciągał jego i dwóch braci do występów w amatorskim, prowadzonym przez siebie, teatrze. Do krakowskiej PWST Andrzej Grabowski zdał, mając zaledwie 17 lat; jego starszy brat Mikołaj właśnie ją kończył. Na III roku tak się zachłysnął młodością i wolnością, że musiał go powtarzać i stracił miejsce w akademiku. Jednak PWST ukończył w 1974 r. jako prymus i dostał angaż do krakowskiego Teatru im. Słowackiego. Gdy okazało się, że dubluje role z innym aktorem, spakował się i wyjechał do teatru w Tarnowie. Tam odniósł pierwszy sukces - za rolę w teatralnej wersji "Przepraszam, czy tu biją" został wyróżniony Nagrodą Młodych SPATiF. Potem wygrał monodramem "Audiencja V" Bogusława Schaeffera Festiwal Teatrów Jednego Aktora. Z tym autorem związany jest też inny głośny sukces Grabowskiego - "Scenariusz dla trzech aktorów", w którym zagrał brawurowo z Janem Peszkiem i bratem Mikołajem. Spółka Grabowskich zachwyciła też publiczność przedstawieniem "Kto się boi Wirginii Woolf" i "Opis obyczajów". Był laureatem "Złotej Piątki TeleRzeczpospolitej" w 2000 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji