Artykuły

Zasady interpretacji

Przysięgałam sobie ostatnio - nigdy więcej polemik z Romanem Pawłowskim, czołowym wyznawcą nowego w naszym teatrze. Niestety, nie dotrzymam słowa. W Gazecie Wyborczej pojawiła się bowiem nowa siła recenzencka w osobie Joanny Derkaczew, która powtarza poglądy swego kolegi do tego stopnia, że mogłaby się podpisywać jego nazwiskiem. A są to poglądy nierzetelne, kolesiowsko-układowe, a przez to szkodliwe - pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Dowodem, kolejnym, jej tekścik (z 12 marca 2007) o katowickim Festiwalu Interpretacje. Ponieważ zawiera on tak ogromne stężenie nonsensów, nie może pozostać bez odpowiedzi. Pomijam już specyficzne obyczaje recenzenckie pani Derkaczew. Nie przyszłoby mi do głowy pojawić się na jednym przedstawieniu ("Transfer!" Jana Klaty), a napisać o całości imprezy trwającej tydzień (podstawowa zasada uczciwości). I do tego mieć czelność wyśmiewać festiwal, którego się nie widziało, w tonie hucpiarskiej wyższości. Jej zdaniem "Zwycięstwo Mariusza Grzegorzka na IX Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje pokazuje, że przegląd przestaje odzwierciedlać rzeczywisty stan polskiego teatru i staje się imprezą lokalną dla VIP-ów".

Informuję panią Derkaczew, że festiwal nie ma, nigdy nie miał, odzwierciedlać żadnego rynku teatralnego, by posłużyć się jej określeniem, tylko pokazywać umiejętności młodych reżyserów w trudnej sztuce interpretacji "tekstów dramatycznych, urzeczywistnianej poprzez aktorów. Wystarczy przejrzeć listę laureatów od Anny Augustynowicz przez Grzegorza Jarzynę, Remigiusza Brzyka, Wojciecha Smarzowskiego, Krzysztofa Warlikowskiego, Przemysława Wojcieszka po Maję Kleczewską oraz uczestników nagradzanych przez jurorów, od Piorta Cieplaka, Agnieszki Glińskiej, Marka Fiedora, Pawła Miśkiewicza po Grzegorza Wiśniewskiego, by uzmysłowić sobie, że w Katowicach pokazuje się prace najlepszych młodych reżyserów, którzy potrafią tworzyć koherentne wypowiedzi artystyczne. W sumie, licząc z twórcami teatru telewizji, którzy także przez kilka lat uczestniczyli w konkursie, przez dziewięć lat miało szansę pokazać swe prace całe pokolenie, około sześćdziesięciu reżyserów. Fakt, że recenzentka Gazety nie zdaje sobie z tego sprawy, świadczy wyłącznie o jej kwalifikacjach. A co ważniejsze, o wartościach, jakie lansuje na swych łamach, o wartościach, które nie pokrywają się z wyznawanymi przez jurorów, a zawsze byli nimi ludzie uprawiający teatr -reżyserzy, pisarze, aktorzy, scenografowie, kompozytorzy. To ich zawodowe spojrzenie decydowało o nagrodach, które wręczali indywidualnie wybranemu twórcy. Dlatego ten festiwal w krótkim czasie zdobył uznanie i prestiż, a także sławę imprezy poważnej i uczciwej.

Dlatego właśnie Jan Klata po raz trzeci wyjechał z Katowic bez Lauru Konrada, czyli nagrody głównej, co Joannie Derkaczew wydaje się wręcz oburzające. Przez trzy kolejne lata piętnastu jurorów, w tym dziesięciu zaproszonych przez Jacka Sieradzkiego, który po rezygnacji Kazimierza Kutza dyrektoruje festiwalowi, nie zachwyciło się żadnym z trzech przedstawień reżysera lansowanego przez Gazetę Wyborczą. Rzeczywiście, skandal wołający o pomstę do nieba. Wprawdzie Paweł Miśkiewicz cztery razy wyjeżdżał z Katowic bez lauru Konrada, ale widać nie należy do ukochanych reżyserów Gazety, nikt się bowiem za nim nie ujmował jak za Klatą, choć umiejętności Miśkiewicza wielokrotnie przewyższają umiejętności "pupila". Ale co szkodzi dokopać, napisać o powrocie do bardzo konserwatywnej formuły festiwalu. Byłoby to śmieszne, ale jest nieuczciwe. Pierwsze festiwale pod dyrekcją Kazimierza Kutza nagradzały Jarzynę, Augustynowicz, Brzyka, Glińską, Fiedora, Smarzowskiego, czyli co? Teatralną konserwę? Nie wiedziałam.

Nieuczciwe jest także lekceważące traktowanie laureata - Mariusza Grzegorzka. Z opisu jego spektaklu wynika, że pani Derkaczew go zwyczajnie nie widziała. Nie pisałaby wtedy, że reżyser "najlepiej odrobił zadanie, bo wyreżyserował spektakl zgodnie z tradycyjnym rozumieniem tego słowa. Nie zaproponował oryginalnej, niepowtarzalnej wizji, języka, nie wykazał się osobowością, tylko wpasował się w wymogi". Otóż zawiadamiam wszystkich, że to nieprawda. Mariusz Grzegorzek dla "Blasku życia" Rebeki Gilman, sztuki napisanej pozornie tradycyjnym ściegiem, wymyślił specyficzną estetykę. Przełamał jej werystyczny dukt filmowym montażem całości, używał stop-klatek i kolejnych ujęć-scen, wywoływanych jakby ruchem kamery, czyli zaproponował oryginalny język teatralny. Czy nie wykazał się osobowością? Można dyskutować. We współpracy z Małgorzatą Buczkowską-Szlenkier stworzył rolę, jakich już dziś w teatrze trudno szukać. Młoda aktorka w niezwykle przejmujący sposób (głosem, gestami rąk, ciałem) stworzyła postać dziewczyny, córki prostytutki, która pod wpływem psychopaty, męża i ojca swych dzieci, staje się morderczynią. Zaczyna spektakl jako młodziutka niedoświadczona nastolatka, kończy jako zmęczona życiem dojrzała kobieta, z wyrokiem śmierci na krześle elektrycznym. Ale prowadzi tę rolę tak, że sympatia widza jest po jej stronie, bo spod brutalnego tekstu potrafi wydobyć pokłady wzruszenia, zrozumienia okrutnego losu bohaterki okaleczonej psychicznie przez najbliższe otoczenie. Gdyby recenzentka widziała to przedstawienie, nie zamieściłaby zdjęcia miłej debiutantki z epizodycznej roli, lecz zdjęcie Małgorzaty Buczkowskiej-Szlenkier jako Lisy, czyli fantastycznie zagranej głównej roli. Gwoli rzetelności odnotowałaby też świetną pracę Ireneusza Czopa jako Clinta, męża-kryminalisty, oraz

wiele mniejszych, a doskonale zagranych epizodów, tworzących wyrównany, wysoki poziom spektaklu, który opowiadając mroczną, brutalną historię, sięga rejonów poetyckich.

Doprawdy nie wiem, w jakie i czyje wymogi wpasował się reżyser. Z pięciu konkursowych przedstawień - oprócz Blasku życia był to Paw królowej Doroty Masłowskiej w reżyserii Łukasza Kosa, Transfer! Jana Klaty, Iwona, księżniczka Burgunda Witolda Gombrowicza w reżyserii Artura Tyszkiewicza i Prze(d)stawienie według Merlina Tankreta Dorsta i Ursuli Ehler, przygotowane przez Agatę Dudę-Gracz - każde prezentowało inną problematykę, a tym samym estetykę. Każde miało wady i zalety, każde prezentowało umiejętności reżysera i każde mogło wygrać. O jakich wymogach tu mowa? To recenzenci Gazety mają z góry ustalone wymogi. Z góry wiem, co przeczytam. Jeśli do tekstu Ajschylosa dopisze się współczesne kwestie, np. o pośle Łyżwińskim, będzie cudnie, bo aktualnie. Bez względu na wszystko sztuki Tadeusza Słobodzianka będą ocenione przez Gazetę jako wybitne, podobnie jak płody dramaturgów publikowanych w antologiach Pawłowskiego. Chwaleni będą reżyserzy, którzy pracowali w Gdańsku z Maciejem Nowakiem, przedstawienia powstałe we wrocławskim Teatrze Polskim pod dyrekcją Krzysztofa Mieszkowskiego też będą wybitne. Podobnie jak wszystko, co się urodzi w projekcie Teren Warszawa, choćby było chałą skończoną. Jeśli to nie jest układowe pisanie, kolesiowska krytyka, to co?

Przykład takiego myślenia daje właśnie pani Derkaczew we wspomnianym już tekście. Kiedy, jej zdaniem, katowicki festiwal odzwierciedlałby "rzeczywisty obraz rynku teatralnego)"? Otóż wtedy, gdyby "pojawili się na nim bohaterowie zbiorowej wyobraźni jak Monika Pięcikiewicz [Pęcikiewicz - red. e-teatr.pl] , Michał Zadara, Agnieszka Olsten, Grażyna Kania, Redbald Klynstra [Redbad - red. e-teatr.pl], Wiktor Rubin, Michał Siegoczyński. Łatwiej napisać niż pomyśleć. Ale po kolei. Pani Pięcikiewicz [Pęcikiewicz - red. e-teatr.pl] pokazywała już w Katowicach swe umiejętności ("Leworęczną kobietę" Handkego) na życzenie p. Pawłowskiego, który wówczas był w komisji kwalifikacyjnej. I co? Wstyd tylko. Teraz został zgłoszony jej "Tymon Ateńczyk" ["Tytus Andronikus" - red.e-teatr.pl] z Gdańska, ale jak zapraszać przedstawienie, tragedię skądinąd, skoro publiczność przy kolejnych zwłokach i obciętych częściach ciała, pojawiających się na scenie, nie może powstrzymać śmiechu. Z czym zapraszać Grażynę Kanię? Z nieudanym i starym przedstawieniem "Wiara, nadzieja, miłość" Horvatha czy z dwuosobową sztuką Davida Harrowera, o kobiecie, zgwałconej w dzieciństwie, która po latach spotyka swego krzywdziciela. O jakiej interpretacji reżyserskiej można mówić, gdy dla aktora klasy Adama Ferencego to czysty samograj? Agnieszka Olsten wyreżyserowała "Norę" Ibsena, ale nawet gdyby było to przedstawienie doskonałe, a nie jest, nie mogłoby się znaleźć na festiwalu z powodów technicznych. Scenografia jest integralną częścią przestrzeni na Wierzbowej, więc nie można jej przenieść do zupełnie innej. Tyle panie, z panami też kłopot.

Przedstawienie Redbalda Klynstry [Redbada - red. e-teatr.pl] według "Romea i Julii" do udanych nie należy. Reklamowany szeroko Michał Zadara mógł pokazać fatalne "Wesele" zrobione bardzo współcześnie jako pijacka orgia albo spektakl o Polakach w Ameryce wykorzystujący fabułę filmu "Pół żartem, pół serio", też słaby. Ponieważ festiwal stara się pokazywać reżyserów z najlepszej strony, uznano, że warto poczekać, aż panowie Zadara, Rubin i Klynstra, tudzież wymienione panie, przygotują bardziej dojrzałe przedstawienia, a tymczasem dać szansę innym. Ta taktyka się sprawdza. Od wielu lat, przygotowując dla Kazimierza Kutza repertuar festiwalu, oglądałam z Bożeną Winnicką spektakle Mariusza Grzegorzka, ale nawet te w Teatrze Powszechnym wydawały się słabe, więc nie brał udziału w konkursie. Został zaproszony, gdy zrobił przedstawienie wybitne. I wygrał. Cóż w tym złego? Co pozwala pani Derkaczew obrażać laureata? Bo nie należy do "bohaterów zbiorowej wyobraźni"? Rozumiem, że po dwóch, trzech spektaklach drzwi do zbiorowej wyobraźni stają dla reżyserów otworem i odtąd skutecznie mogą rywalizować z Isaurą czy Magdą M. Cóż to w ogóle za kategoria, kryterium, narzędzie krytyczne? Smutno czytać tego typu rewelacje. Bieda w tym, że publikuje się je w dużym nakładzie i ktoś, kto nie oglądał omawianych na łamach "Gazety" przedstawień ani festiwalu, otrzymuje ich całkowicie fałszywy obraz.

Zaproszenie Agaty Dudy-Gracz, która dokonała adaptacji gigantycznego, niemal siedmiu-setstronicowego tekstu sztuki, sama zaprojektowała efektowną i funkcjonalną scenografię, poprowadziła sprawnie kilkunastu aktorów, p. Derkaczew oczywiście się nie podoba. Nie należy ona widać do bohaterów zbiorowej wyobraźni. Mimo wszystko wolę jej poetyckie przedstawienie o degradacji i karleniu wielkich utopii od produkcji wyżej wymienionych "bohaterów". Przy pomocy opowieści o rycerzach króla Artura, symbolizujących szczytne idee godności, honoru, prawdy i sprawiedliwości, młoda reżyserka opowiada o współczesnej Polsce. O tym, jak wiara i nadzieje przemieniają się we własną karykaturę, jak miłość i honor, równość i sprawiedliwość się degradują. Przy czym Duda-Gracz unika dosłowności, nie dopisuje cytatów z gazet, nie tworzy z postaci karykatur, nie epatuje współczesnością, tylko bada złożoną istotę zjawisk. Nikogo nie poucza, nie agituje, nie moralizuje, tylko magmę duchową wytwarzaną przez zdegradowanych ludzi ujmuje w teatralną metaforę. Smutną bardzo - Graala odnaleźć coraz trudniej.

Innym przykładem poszukiwań w materii teatru artystycznego była Gombrowiczowska "Iwona" w reżyserii Artura Tyszkiewicza, który po kilku latach przerwy wrócił do teatru, od razu z sukcesem. Po pierwsze jego spektakl jest zrobiony wedle wszelkich kanonów "zawodowości". Każdy aktor wie, co gra, bo reżyser stawia logiczne zadania artystyczne, choćby były karkołomne. W jego ujęciu "Iwona" to inteligentna komedia o inności, pełna humoru, cytatów i odwołań do kultury masowej. "Iwona", uosabiająca wszelkiej maści odmieńców, pojawia się jako lalka-manekin, w trakcie spektaklu przemienia się w seksowną kobietę. Pod wpływem dworu Iwona wyzbywa się swego ja, ale - co ważniejsze - obnaża wnętrza wywyższonych dworskimi funkcjami zakompleksionych popaprańców. Reżyser dostał dwa wyróżnienia za niebanalną interpretację ogranego już, wydawać by się mogło, na wszystkie sposoby tekstu i za ciekawą wycieczkę w krainę fantazji ujętą w rygor myśli pisarza. Umożliwiła ją efektowna scenografia Jana Polivki i choreografia Maćka Prusaka, całość zaś przypomniała o tym, że teatr jest kreacją wyobraźni, a nie kopią ulicy. Przynajmniej ten artystyczny, tak zaciekle zwalczany przez wielu apologetów widowisk pokazujących świat w skali jeden do jednego. "Paw królowej" przepadł w tej konkurencji z powodu braku artystycznej dyscypliny, czyli niemiłosiernej długości (cztery i pół godziny) i przełożenia całej książki młodej pisarki. Fantastyczny język i wiele ciekawych pomysłów ("brechtowskie" tabliczki z napisami, opowiadanie o postaci w trzeciej osobie) oraz brawurowe momentami wykonanie nie nużyłyby tak bardzo, gdyby reżyser częściej używał nożyczek. Usprawiedliwia go jedynie fakt, że był to spektakl dyplomowy, w którym wszyscy studenci aktorstwa łódzkiej szkoły musieli się pokazać. Łukasz Kos, wyróżniony w Katowicach kilka lat temu, nadal ma dość talentu, by jeszcze zabłysnąć.

W tym zestawie "Transfer!" Jana Klaty wypadł niestety blado. Dziesięciu bohaterów, pięciu Polaków i pięciu Niemców, opowiada o utracie swych małych ojczyzn, podczas gdy nad nimi na wielkiej platformie Stalin, Roosevelt i Churchill debatują w Jałcie o podziale Europy. To ich samopoczucie, niewiedza (granice wytyczane zapałkami) czy ambicje zdecydowały o losach kilku milionów zwykłych ludzi pozbawionych z dnia na dzień własnych domów, rodzin, sąsiadów. Niestety, prawda podana in crudo, przez prawdziwych

przesiedleńców obydwu narodów, którzy kolejno podchodzą z tyłu sceny do rampy, by opowiadać swe autentyczne historie, nie ma wymiaru metafory. Widowisko trafia w epicentrum polsko-niemieckiej debaty o wysiedlonych, jest poruszającym dokumentem, przypominaniem trudnej historii, świadectwem powikłania indywidualnych losów, ale poziomu sztuki nie osiąga. Reżyser sam napisał sceny obrad "wielkiej trójcy" w konwencji politycznej szopki, ale tym chwytem wbił sobie samobója. Politycy, grani przez zawodowych aktorów, już w pierwszej scenie chwytają za gitary i grają Transmission Joy Division, w pozostałych ośmieszają się bełkotliwymi tekstami. Kabaret polityków jest mało zabawny, co gorsza dezawuuje autentyzm opowiadanych historii. Dokumentalne zdjęcia z konferencji w Jałcie byłyby chyba właściwsze, ale Klata jak zwykle usiłuje powiedzieć za dużo.

Na pytanie, czy nie znam lepszych przedstawień mistrzowskich niż Różewiczowska "Pułapka" Babickiego czy Beckett Zapasiewicza, odpowiem - znam. Niestety, przy zapraszaniu żywego teatru nie zawsze chcieć znaczy móc. "Kobieta z morza" w reżyserii Wilsona, "Tartuffe" Lassale'a, "Na szczytach panuje cisza" Lupy, "Kosmos" Jarockiego nie mogły pojawić się w Katowicach z powodów finansowych albo technicznych. Też żałuję. Tego również recenzentka "Wyborczej" mogła się dowiedzieć, formułując tezę o artystycznej kontrreformacji, która rzekomo ma miejsce.

Na zdjęciu: "Blask życia", reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Jaracza, Łódź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji