Artykuły

Baśń o umieraniu

"Biegun" w reż. Ewy Piotrkowskiej w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Każdy umiera tak, jak żył. A więc każdy umiera inaczej, samotnie. Wspólne jest natomiast umiłowanie, pragnienie życia - nawet tego, które było zwykłe, byle jakie.

Tak przynajmniej jest w "Biegunie" Białostockiego Teatru Lalek - baśni o sprawach ostatecznych dla młodzieży i widzów dorosłych.

Gdyby chcieć wymienić twórców "Bieguna", wypadałoby zacząć od autora, Vladimira Nabokova, odnotować tłumaczkę Irenę Lewandowską, nie zapomnieć o reżyserce Ewie Piotrowskiej i aktorach: Jacku Dojlidko, Ryszardzie Dolińskim, Adamie Zielenieckim i udanie debiutującym na deskach BTL-u Krzysztofie Bitdorfie (studencie białostockiej Akademii Teatralnej). Nie można też zapomnieć o podkreśleniu, że jest to prapremiera (tekst został po raz pierwszy przetłumaczony specjalnie na potrzeby białostockiej inscenizacji). Podobnie jak o tym, że "Biegun" jest polsko-litewskim projektem, który wsparł finansowo (chwała mu za to) Urząd Marszałkowski Województwa Podlaskiego. Gdyby jednak na chwilę zapomnieć o tym, co wypada, niemal całą uwagę należałoby skupić na Julii Skuratovej - autorce scenografii i lalek. Warto też zwrócić uwagę na muzykę Antanasa Jasenki i ilustracje wideo przygotowane przez Dziugasa Katinasa. Praca tej trójki zdecydowała bowiem o tym, że mamy do czynienia z przedstawieniem oryginalnym, intrygującym, które na długo absorbuje uwagę.

Historia pewnej wyprawy

Podobno Nabokov napisał "Biegun" pod wpływem lektury zapisków Roberta Falcona Scotta. Dzielny oficer Royal Navy do ostatnich chwil prowadził dziennik wyprawy na biegun południowy. Ekspedycja od początku zapowiadała się katastrofalnie. Scott popełnił chyba wszystkie możliwe błędy. Zabrał napędzane silnikami sanie, które niemal natychmiast się popsuły. Zamiast psów, użył mongolskich kucyków, które nie wytrzymały niskich temperatur. Zamiast licznych magazynów żywności, zbudował tylko jeden. Droga na biegun trwała bardzo długo. Właściwie wyprawa powinna zawrócić. Jednak Scott dopiął swego - dotarł na biegun. Na miejscu czekała go przykra niespodzianka: norweska flaga. Konkurencyjna wyprawa, dowodzona przez słynnego odkrywcę i podróżnika R.E.G. Amundsena była szybsza. Załamani ludzie Scotta rozpoczęli mozolny odwrót. Najgorsze było dopiero przed nimi. Nękani głodem, zimnem i chorobami, unieruchomieni przez przeciągającą się burzę, pomarli zaledwie kilkanaście mil od magazynu żywnościowego, który mógł być dla nich ratunkiem. Choć ponieśli klęskę, która była następstwem braku rozsądku i pechem, zostali bohaterami.

Przedstawienie Białostockiego Teatru Lalek opowiada o tragicznym finale, o ostatnich dniach i godzinach Scotta i jego towarzyszy. Czterech mężczyzn kuli się w namiocie w oczekiwaniu na koniec burzy. Stopniowo zaczynają rozumieć, że tak naprawdę oczekują na koniec wszystkiego, a głód i zimno to rodzaj wstępu do ostatecznego rozstania z tym światem...

Szlachetna prostota

Każdy dość łatwo mógłby sobie wyobrazić taką historię w kinie. Ale jak opowiedzieć ją w teatrze? Można na przykład posłużyć się ruchomymi obrazami. W białostockim "Biegunie" wykorzystano nagrania wideo, które stanowią klamrę całej historii, wprowadzają kontekst geograficzny i klimatyczny wyprawy. Potem przychodzi czas na "sceny we wnętrzach": czterech opatulonych szczelnie mężczyzn, opartych o siebie dla zachowania ciepła, kuli się w namiocie. Trzeci plan akcji budowany jest w oparciu o lalki. Realistyczne postaci polarników animowane są na tle jaskrawo białych płaszczyzn lodowej kry, w zaspach tworzywa do złudzenia przypominającego zlodowaciały śnieg.

Przedstawienie jest monochromatyczne - jaskrawa, rażąca w oczy biel śniegu i czarne postaci głównych bohaterów. W każdej scenie wibruje muzyka - drażniąca, głośna, wręcz napastliwa. Te dźwięki są jak wichura śnieżna wyjąca za cienką materią namiotu - nie dająca chwili spokoju, zwiastująca rychłe nadejście najgorszego.

Każdy odchodzi sam

Choć akcja sceniczna oparta jest na prawdziwej historii, ilość historycznych informacji została ograniczona do minimum. Na plan pierwszy wysuwają się uczucia i postawy czwórki bohaterów w obliczu nieuchronnego końca.

Scott (Ryszard Doliński) i jego towarzysze czekają na koniec burzy. Niebawem staje się oczywiste, że choć jeszcze żyją, to nie zdołają się uratować. Mogą liczyć tylko na cud. Ale cud się nie zdarza. Mimo to ciągle snują plany, co będą robić, gdy szczęśliwie wrócą do domu. Każdy marzy o tym, co w jego życiu najważniejsze. Jeden, bodaj najmłodszy, najmniej doświadczony, w głodowych urojeniach wyobraża sobie, że rozgrywa mecz piłki nożnej. Drugi pragnie jeszcze raz zobaczyć swoją rodzinę. Trzeci (bardzo ładny występ Adama Zielenieckiego) przyznaje otwarcie, że jego życie nie było wzniosłe, nie miało celu ani większego znaczenia. Po prostu żył - jak potrafił, jak się dało, jak podpowiadała mu fantazja. I choć wie, że to życie było marne, to bardzo pragnie, by trwało. Bierze narty i - pchany raczej siłą woli i marzenia, niż pracą obolałych mięśni - rusza w poszukiwaniu ratunku.

Wszyscy ponoszą klęskę. Jeden umiera we śnie. Drugi, nie chcąc obciążać towarzyszy swoją chorobą (niesprawne, gnijące stopy), odchodzi w białą pustkę. Trzeci przegrywa w walce z żywiołem. Zostaje sam Scott. Do ostatnich chwil prowadzi zapisy w dzienniku. Proste, rzeczowe stwierdzenia. Zdania pozbawione patosu. On też walczy, podobnie jak jego towarzysze, lecz po swojemu przygotowuje się na to, co nieuchronne.

W planie lalkowym umierający mężczyźni unoszą się na samotnych krach ku niebu. Byli towarzyszami na śmierć i życie. Jednak śmierć każdy przyjmuje samotnie. Każdy umiera tak, jak żył: jeden nieświadomie, inny twarzą w twarz z losem - jeden mocując się z przeznaczeniem, inny godząc się pokornie na to, co nieuchronne.

Czterej mężczyźni - zakapturzeni, zamarznięci, skamieniali - przypominają postaci zaklętych rycerzy. Nie są już ludźmi, lecz symbolami postaw człowieka wobec losu, wobec nieuchronnego finału egzystencji.

Lodowaty minimalizm

"Biegun" jest widowiskiem niezwykle zwartym, lakonicznym, konsekwentnym stylistycznie. Niby powinno tak być zawsze, ale tylko dużej klasy artystów stać na to, by wyrzec się błyskotek, ozdobników, ograniczyć gadulstwo. Twórcy "Bieguna" śmiało wykorzystują różne techniki wyrazu (lalki, wideo, gra aktorska, maszynerie sceniczne), lecz ani przez chwilę nie zamienia się to w puste efekciarstwo. Dwa kolory, monotonnie natarczywe tło muzyczne, minimum słów i gestów, skondensowane efekty specjalne. Wszystko trwa niespełna godzinę. Surowy, mroźny minimalizm.

"Biegun" to prawie perełka - przedstawienie nadające się zarówno do konkursu teatrów lalkowych, jak i na festiwal scen alternatywnych. Prawie, bo wydaje się, że tej rygorystycznie dopracowanej formie zabrakło równie silnego dramatyzmu. Nie wiem, jak wypadły inne spektakle, ale na piątkowym pokazie "Biegun" apelował raczej do intelektu i wyobraźni, niż do emocji odbiorcy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji