Artykuły

O Hollywood, narkomanach, gejach i rotmistrzu Pileckim

- Człowiek rośnie z każdą wielką rolą. A ja, kiedy zagrałem rotmistrza [Pileckiego], to przypomniałem sobie - dlaczego kiedyś zachłysnąłem się tym zawodem - mówi amerykański aktor MAREK PROBOSZ.

Po pokazie "Czasu dojrzewania" przyszła do mnie grupka ćpunów. Przynieśli kamień, na którym jedne imiona były wyryte, a inne tylko wpisane. Powiedzieli mi, że te wyryte imiona należą do tych, którzy już nie żyją. A te wpisane - są ich. I oni mi tutaj uroczyście ślubują, że już nigdy niczego nie wezmą. To była jedna z najpiękniejszych nagród jaka mnie spotkała.

****

Rozmowa z Markiem Proboszem - polskim aktorem mieszkającym w Hollywood

Dwadzieścia lat temu zostawił pan w Polsce świetnie zapowiadającą się karierę i pojechał sobie do... Hollywood. To miała być droga na szczyt?

- Ja jestem góralem. I to twardym. A szczyt dla górala, to rzecz normalna (śmieje się). Mieszkam, co prawda, nad oceanem w Los Angeles. Słyszę od rana jego szum. Ale powiem pani, że i tak najbardziej kocham góry. Kiedy w życiu było mi ciężko, brałem do ręki kamień. I z niego czerpałem energię. Przed laty pojechałem do rezerwatu Indian Hopi w Arizonie. Poprosiłem, żeby mi nadali indiańskie imię. A oni, nie znając mojej historii, nazwali mnie "Owacmo", czyli góra ze skały.

Pan żyje w dwóch światach - w Ameryce i w Polsce. Czy nie ma się wtedy rozdwojenia jaźni?

- Życie jest podróżą. Nieustannym poszukiwaniem. Moim ulubionym bohaterem literackim jest Odyseusz, który potrzebował aż dwudziestu lat, żeby wrócić do domu.

Czego się pan po Ameryce spodziewał?

- Zastanawiałem się nad tym. I doszedłem do wniosku, że ja sobie rzuciłem wyzwanie. Chciałem się zmierzyć z niemożliwym. A tak naprawdę, mówiąc szczerze, to był wybór wolności. Wyjechałem w 1987 roku. Nikt w Polsce nie spodziewał się przewrotu. Mieliśmy czas beznadziei. Chociaż mnie zawodowo powodziło się świetnie.

Grał pan wtedy w Niemczech.

- I stamtąd wyjechałem do Ameryki. W Hamburgu mi trzykrotnie odmawiano wizy. Wreszcie się udało. To nie był łatwy wyjazd. Mnie zresztą nic łatwo nie przychodzi. Ale dostałem bilet w jedną stronę i pomyślałem - to moje salto mortale. Albo człowiek przeżyje i będzie bogatszy w doświadczenie albo zostanie na śmietniku...

Mógł pan w Hollywood zakotwiczyć jako kelner, na przykład. A pan zaczął grać w amerykańskich filmach i jeszcze skończył reżyserię w Instytucie Filmowym w Los Angeles.

- Bo ja jestem człowiekiem, który wie, czego chce. Mam pasję. Gdybym jej nie miał, to bym zbłądził. Dopóki nie udowodnię sobie, że wykorzystałem wszystkie warianty, nie poddaję się.

Jak się żyje w Ameryce?

- Inaczej. Nie ma komfortu, że coś ci jest dane na zawsze. Tutaj jak już raz okrzykną cię gwiazdą, to nią jesteś do końca. A tam po prostu wszyscy zapominają następnego dnia o twoim sukcesie. I trzeba zaczynać od nowa. To człowieka mobilizuje do ciągłej pracy nad sobą. Dlatego mimo, że zagrałem w kilku filmach, chciałem studiować reżyserię. Potem sam wyreżyserowałem swój pierwszy, amerykański film "Y.M.I.", który dostał nagrodę publiczności. Temat był trudny, bo dotyczył samobójstw wśród młodych ludzi w Ameryce. O tym się tam nie mówi. Więc ja postanowiłem opowiedzieć. Zresztą na tym uniwersytecie w Los Angeles również wykładam. I bardzo lubię to robić.

Prawdziwy szczęściarz z pana.

- Ale nic nie dzieje się samo. To ogromny wysiłek i wyrzeczenia. Trzeba przetrwać te najtrudniejsze chwile. Ale niekoniecznie trzeba o nich opowiadać.

Najbardziej znany amerykański film z pana udziałem to "Helter Skelter", oparty na faktach. Grał pan... Romana Polańskiego.

- To był film o mordzie bandy Mansona, dokonanym w domu Polańskiego w 1969 roku. Zginęła jego żona aktorka Sharon Tate, która była w zaawansowanej ciąży. Zamordowano też ich czworo przyjaciół, w tym Wojtka Frykowskiego. W "New York Times" napisali, że moja rola w tym filmie była najlepsza. Ale nie tylko oni mnie komplementowali. John Grey reżyser "Helter Skelter" opowiadał mi, że podczas prezentacji materiałów roboczych z tego filmu studentom uniwersytetu kalifornijskiego, gdzie studiowali m.in. Spielberg i Lucas, studenci go pytali - jak mu się udało zdobyć archiwalne materiały z Polańskim. Czy on się na to zgodził? Ile mu zapłacono? A na to Grey, że to aktor, a nie Polański. Podobno długo jeszcze kręcili z niedowierzaniem głową.

Polański obejrzał ten film?

- Chyba nie. Nie sądzę, żeby chciał wracał do tej tragedii. To przecież była masakra. Przed kręceniem filmu, obejrzałem zdjęcia z tragedii, zrobione przez policjantów. Chciałem je obejrzeć. Bo wiedziałem, że Roman też je oglądał. Ale potem żałowałem. Bo te obrazy ścigają mnie do dziś.

Było też parę innych filmów amerykańskich, w których pan zagrał.

- Tuż po samym przyjeździe miałem możliwość zagrania dużej roli w filmie "Karate Kid 3". Nagle, po castingu, znalazłem się wśród trójki głównych bohaterów. Podpisałem kontrakt ze studio Columbia na trzy lata. Ale zaczęła się rozgrywka między agentami. I w końcu nie dostałem tej roli. Ta szansa pozwoliła mi uwierzyć w siebie. Pomyślałem nie jest źle. Skoro mogłem zagrać u samego Johna Avildsena, który przecież dostał Oscara za film "Rocky".

A później spotkałem się na planie z Warrenem Beatty i Annette Bening, a także z wielką Catherine Hepburn. Zagrałem też w paru serialach: "JAG Wojskowe Biuro Śledcze", czy "Monk" - oba były pokazywane w Polsce. A w teatrze byłem Albertem Einsteinem. Pracy mi więc nie brakuje. Jestem ciągle zajęty. Ale cudowne jest to, że mogę pracować i tu i tam. Mam świadomość jednak, że wielkie role są tutaj do zagrania. Bo my jesteśmy tacy trochę zaklęci w języku. W Ameryce zawsze będę grać ludzi z akcentem. Dorosły człowiek już akcentu nie zmieni.

Dustin Hoffman podczas zdjęć do filmu "Maratończyk" rzeczywiście biegał wiele kilometrów po to, żeby czuć ten koszmarny wysiłek. Panu jest bliskie takie aktorstwo?

- Ja też jestem maratończykiem. Mnie jest zdecydowanie bliżej do Dustina Hofmanna, niż do Laurence'a Oliviera, który prezentuje angielską szkołę grania czyli nie biegaj, tylko graj, że biegasz. A tak na marginesie, to Dustin Hofmann ma także polskie pochodzenie, o czym niedawno się dowiedziałem. Wracając do grania - ja to ciągle powtarzam moim studentom, że aktorstwo jest tylko na mokro. Technika owszem, ale przede wszystkim emocje. To zawód gdzie gra się na sobie samym. Ten świat wewnętrzny musi być tak rozedrgany, prawdziwy. A jeśli nie jest, staje się banałem.

Teraz przymierza się pan do wyreżyserowania swojego kolejnego filmu - o miłości dwóch gejów. Pan zresztą sam zagrał pierwszego homoseksualistę w polskim serialu "M jak miłość. Ilona Łepkowska musiała pana ściągnąć z Hollywood, bo żaden z polskich aktorów nie chciał się na tę rolę zgodzić.

- Ten gejowski problem jakoś się wokół mnie kręci. Ja sam mam żonę i dzieci. Ale lubię przecierać szlaki. Tak samo było przed laty z polskim filmem "Czas dojrzewania". Byłem wtedy pierwszym aktorem, który u nas zagrał narkomana. A przecież wtedy mówiło się, że w Polsce narkomanii nie ma. Nie zapomnę jak po pokazie tego filmu na gdyńskim festiwalu przyszła do mnie grupka ćpunów. Przynieśli kamień, na którym jedne imiona były wyryte, a inne tylko wpisane. Powiedzieli mi, że te wyryte imiona należą do tych, którzy już nie żyją. A te wpisane - są ich. I oni mi tutaj uroczyście ślubują, że już nigdy niczego nie wezmą. To była jedna z najpiękniejszych nagród jaka mnie spotkała. A film o tematyce gejowskiej? Nie robiłbym go, gdybym nie widział wyraźnie tego problemu w naszym kraju. Chcę tego dotknąć. Pokazać, że gej to normalny człowiek, a nie chory. I że trzeba mu również pozwolić kochać.

Gdzie ten film będzie kręcony?

- W Polsce. Z tym, że ostatnią scenę zaplanowałem w Ameryce.

Z polskimi aktorami?

- Cały czas robię podejście do aktorów amerykańskich. To są nawet znane nazwiska. Ale nie chcę jeszcze o tym mówić.

Na niedawnym sopockim festiwalu "Dwa Teatry" mogliśmy pana obejrzeć w filmie "Śmierć rotmistrza Pileckiego". To była ważna rola?

- A jak powiem, że do tej pory najważniejsza? Kiedy grałem Polańskiego, myślałem, że to najbardziej okrutny film w jakim występuję. I najtrudniejsza rola z jaką przyszło mi się zmierzyć. O rotmistrzu i o jego losach nic nie wiedziałem. I kiedy zacząłem się zagłębiać w tę postać, zostałem porażony jego dramatem, ofiarnością, poświęceniem. To Polak, z którego powinniśmy być dumni i trąbić o nim na cały świat.

Film już, podobno, odnosi sukcesy na świecie.

- W świecie, w którym żyjemy pamięć jest bardzo krótka. To, o czym się mówi dzisiaj, jutro idzie w zapomnienie. Wszystkiego jest za dużo, no może poza czasem. Dlatego w tym szybkim, chaotycznym świecie liczy się bohater. Musi być znakomity, żeby zaciekawić. A rotmistrz taki był. I dlatego, myślę, ten film się przebija. Prezydent George Bush otrzymał w w grudniu ubiegłego roku kopię. I obejrzał go ze swoją żoną. Amerykańska publiczność wykupuje na niego bilety. Ludzie siedzą na podłodze. A śmierć rotmistrza Pileckiego jedni porównują do "Pasji" Mela Gibsona inni do "Gladiatora" Ridleya Scotta. Ten film przed miesiącem dostał nagrodę jury na festiwalu w Houston. Przed samym wyjazdem do Polski rozmawiałem z Tony Billem, wielkim reżyserem i producentem (Oscar za "Żądło"). On obejrzał "Pileckiego" i powiedział, że to znakomita robota.

Teraz rozumiem dlaczego jest tak dla pana ważny.

- Tak, bo człowiek rośnie z każdą wielką rolą. A ja, kiedy zagrałem rotmistrza, to przypomniałem sobie - dlaczego kiedyś zachłysnąłem się tym zawodem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji