Artykuły

Olśnienia i cienie

W powodzi nijakości i bylejactwa, jakie zalewają ostatnio polski teatr niezwykłym blaskiem zalśniła telewizyjna realizacja "Umarłych ze Spoon River" Edgara Lee Mastersa - pisze Elżbieta Morawiec w Arkanach.

W poprzednim szkicu miałam zbożny zamiar podsumować rok kulturalny 2006 w najważniejszych dla mnie doświadczeniach. Ale stanął nad zamysłem cień Arcybiskupa i wszystko przysłonił. A że czas płynie nieubłaganie - nie będzie ten tekst się odwoływał li tylko do wydarzeń 2006.

Zacznę od rzeczy smutnej. 23 stycznia zmarł Ryszard Kapuściński, wybitny reporter, którego nazwisko przewijało się w drugiej połowie roku 2006 wśród kandydatów do literackiego Nobla. Nie czas jeszcze po ternu, aby poddawać skrupulatnej analizie życie i dzieło Kapuścińskiego - ta śmierć zbyt jest świeża i jak każdą trzeba ją uszanować. Ale to powiedzieć muszę i powiem od razu - nie jestem bałwochwalczą pokłonnicą twórczości autora "Chrystusa z karabinem na ramieniu", przekładu Che Guevary, ani nawet tak wysławianego przez apologetów, jak Polska długa i szeroka - "Imperium". Jest dla mnie autorem kilku naprawdę wybitnych książek: "Cesarza", "Szachinszacha", może "Buszu po polsku". Doskonale pamiętam, jak przyjmowany był "Cesarz" u schyłku lat 70 ( nawet w młodzieńczym, prapremierowym spektaklu Jerzego Hutka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi). Widzieliśmy w tej książce nie tylko tragiczno-groteskowy obraz autorytaryzmu Hajle Selasje, widzieliśmy w "Cesarzu" Gierkowską Polskę, gdzie z okazji wizyty Paniska Sekretarza malowało się trawniki na zielono. W dorobku Kapuścińskiego - jako Cesarza Reporterów - tak okrzykniętego od "Gazety Wyborczej" po "Corriere delia Sera", "Svenska Dagbladet" i wszystkie media krajowe - w dorobku tego pisarza pochylonego nad losami Innego zabrakło mi kilku wątków. Przejechał całe postsowieckie imperium i on, humanista - ani raz nie zająknął się o tragedii Czeczenii, w swoich reporterskich wojażach nie zahaczył nigdy o Bałkany i dramat rozgrywający się pośrodku Europy - w miastach i miasteczkach Bośni i Hercegowiny - w umierającym w Alei Snajperów Sarajewie, w Gorażde czy Srebrenicy. Nie było go ani na Placu Niebiańskiego Spokoju, ani podczas obalania berlińskiego muru. O "Solidarność" walczącą w Stoczni Gdańskiej zahaczył chyba raz i jakoś nigdy nie odzwierciedlił tego - najważniejszego dla losów naszej i nie tylko naszej części Europy - historycznego wydarzenia. Ojciec Innocenty Bocheński w swoim nauczaniu o mądrości pisał, iż rzeczą pierwszą jest pochylenie się nad losem "swojego", a dopiero potem "innego". Bo gdy masz wybierać, które dziecko ratować pierwej - własne czy sąsiada to, acz wybór jest dramatyczny - jest też oczywisty. Kapuścińskiego interesowały przede wszystkim losy krajów postkolonialnych, ale sowiecki i chiński postkolonializm jakoś niezbyt dogłębnie drążył. Nie o Ryszardzie Kapuścińskim chcę tu jednak pisać, ale o powszechnym medialnym lamencie, jaki ogarnął całą Polskę - od "GW", poprzez "Dziennik" i "Tygodnik Powszechny" po wszystkie kanały tv, publiczne, prywatne, wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. (Reakcje Europy to inna kwestia, nie będę tu w nią wchodzić). Takiego larum nie było nawet po śmierci Czesława Miłosza, ani Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, dwu niezaprzeczalnych kolosów nie tylko polskiej literatury. Nie jest to tylko fenomen poszukiwania autorytetów (zwłaszcza w chwili, kiedy odchodzą z tego świata), ale przeklęte polskie zjawisko stadnego, bezkrytycznego myślenia, lansowania zjawisk "kupą" ("kupą, mości panowie kupą"...) Nie zamierzam tu analizować wszystkich hagiograficznych tekstów, jakimi uraczyły nas wspomniane media w ciągu ostatnich dni. Zacytuję tylko curiosum nad curiosami, myśl aberracyjną. Oto fragment tekstu Adama Michnika "Rysiek mądry i dobry" ("GW" z 27 - 28 stycznia 2007):

"Wszędzie widział Polskę /..../ dlatego to polskie widzenie staje się dzisiaj nieusuwalnym składnikiem kultury uniwersalnej. Tak jak widzenia Karola Wojtyły z Bazyliki Św. Piotra, które odmieniły świat, jak widzenia Czesława Miłosza nad Zatoki San Francisco, jak widzenia "Popiołu i diamentu" Andrzeja Wajdy, jak widzenia kondycji Pana Cogito Zbigniewa Herberta".

No to sięgnęliśmy dna - rola, życie, przesłanie Jana Pawła II zostało zrównane z filmem, uszlachetnionym co prawda przez Wajdę, zrealizowanym na podstawie arcykłamliwej powieści Andrzejewskiego. Towarzysz Szczuka i Jan Paweł II... wielki patriarcha świata, codziennie swoim życiem świadczący o wyznawanej wierze, miłości, nadziei wbrew nadludzkiemu cierpieniu - i... towarzysz Szczuka, funkcjonariusz bezpieki. Kim trzeba być, aby posłużyć się takim porównaniem? Prymitywem, pomyleńcem czy bezczelnym, naigrawającym się z największych wartości cynicznym hucpiarzem? Nie gram w aktualnej krytyce Michnika, od lat zwalczałam na tych łamach zło, jakie wyrządziła Polsce "GW" pod jego kierownictwem. Adam Michnik, ten prawdziwy ojciec poniewierania wartości, moralnego relatywizmu, to dziś - mały demonek, który daje wyraz swoim ideologicznym aberracjom. Michnikowi pozostaje życzyć zdrowia psychicznego i raju stworzonego przez towarzysza Szczukę. Niechże tam czyta wiersze typu "Towarzyszom z bezpieki" itp., a nauczanie i życie Jana Pawła II pozostawi w spokoju.

Pomniejsze demonki też obrodziły. Jak Robert Bolesto np., do niedawna kierownik literacki warszawskiego Teatru Powszechnego. W jego to gabinecie, przez wiele miesięcy wisiał "pragmatyczny dekalog", który należy tu przytoczyć:

1. Pełna dyspozycyjność, od początku do końca zaangażowanych w projekt (spektakl " osób)

2. Bądź czujny. Wróg nie śpi.

3. Nienawidzimy się generalnie.

4. Nie podsłuchu i nie kabluj.

5. Baw się pij pal.

6. Szanuj zieleń, bo to właśnie te kwiatki łączą nas zespół.

7. Bufet jest do dupy.

8. Pierdol naszego szanownego patrona (Zygmunt Hubner).

9. Młody jebie starego.

10. Praca w teatrze czy w TV?

Ów dekalog wisiał od listopada ub. roku i n i k t się nim nie zainteresował! Ani ZASP ani dyrektor. Wrzawa wybuchła dopiero pod koniec stycznia. Pseudoawangardowego "buntownika" zdjęto, w ślad za nim poleciał dyrektor, Remigiusz Brzyk. Pytanie - dlaczego tak późno, dlaczego przez tyle miesięcy nikt nic nie widział? Ślepota? Czy raczej przymykanie oczu na wybryki "naszej zdolnej młodzieży",sceniczne chamstwo, które pleni się od Gdańska po Warszawę i Kraków? Robert Bolesto (rocznik 1977), nb. to sztandarowy reprezentant pokolenia "nowych dramaturgów", których z entuzjazmem lansował Roman Pawłowski z "GW" w zbiorze "Made in Poland". Autor smętnego sztuczydła "O matko i córko!", w którym obie bohaterki, namiętne słuchaczki Radia Maryja, na boku dorabiają w agencji towarzyskiej. Krzysztof Zaleski skomentował "dekalog" Bolesty jednym trafnym słowem "żulia". Pisałam niedawno w "Arcanach" o lumpenumysłach, pod diagnozą Zaleskiego podpisuję się obiema rękami. Ale zgoda to mało, trzeba wyciągać wnioski. Kto ma być odpowiedzialny za to, że Szekspira gra się w burdelu, dopisuje się do tekstu wulgaryzmy, "Fedra" musi się rozgrywać w szpitalu dla psychicznie chorych, "Moralność Pani Dulskiej" - musi koniecznie być "uwspółcześniona", mieszczańska klempa podniesiona do rangi nowoczesnej "biznesłumen", dlaczego w "Radosnych dniach" Becketta swawoli się z tym, co jest prymarna zasadą jego dramaturgii - ukazania losu człowieka, obnażonego do kości, zanurzonego w piachu osuwającego się grobu? Dlaczego Winnie, odarta przez Becketta z całej mieszczańskości żywota - ma się stać na powrót mieszczką, dożywającą swoich dni w ciepłym pledzie na bujaku? Kto ma prawo zmieniać ideę wielkiego dramaturga egzystencji w płaską mieszczańską dramę? Do dziś pamiętam wielką damę polskiego teatru, Zofię Jaroszewską w roli Dulskiej (realizacja Lidii Zamkow z r. 1969!). Aktorka nie tylko nic nie straciła ze swojej "królewskości", ale przydało to jej roli dojmującej grozy. W samej głębi ponurego socu - ani Zamkow , ani Zofia Jaroszewska nie uważały za właściwe "aktualizować" "Moralności". Dzisiejszym inscenizatorom Zapolska się przeżyła? To dajcie jej spokój, ale na litość boską - nie przemieniajcie dramatu obłudy w "subtelny dramat rodzinny" (taką bzdurę usłyszałam z ust psychologa na antenie programu I Polskiego Radia!). Jest nowa dulszczyzna? Bez wątpienia. No to piszcie o niej własne teksty, przestańcie się pastwić nad Zapolska... I jeszcze jedno pytanie - gdzie są kierownicy literaccy w teatrach, które się tak zabawiają? Czy wszyscy są podobni do Roberta Bolesty? W swoim czasie, stalinowscy barbarzyńcy dopisywali do klasycznych dramatów "nowe, optymistyczne" rozwiązania. Tak było z "Grzechem" Żeromskiego, "tfurczo" uzupełnionym przez Leona Kruczkowskiego, w jednej z realizacji "Moralności Pani Dulskiej" - Hanka paliła w piecu pieniądze od chlebodawczyni (w ramach "obudzonej świadomości klasowej"). Czym nowi barbarzyńcy sceny polskiej różnią się od tamtych Bierutowskich poprawiaczy? Chyba tylko niczym nie skrępowaną samowolą . I zwykłym literackim prostactwem, prezentyzmem bez wyobraźni. Tylko patrzeć, jak napiszą na nowo inwokację "Pana Tadeusza", bo niby - jaka Litwa, ojczyzna moja?

W teatrze, do którego zaglądam coraz rzadziej - zdarzyło mi się oglądać dwa wielkie spektakle, jeden z importu, drugi w Teatrze TV. Ten pierwszy to "Radosne dni" Becketta z Piccolo Teatro da Milano [na zdjęciu scena ze spektaklu], w reżyserii nieżyjącego już kilkanaście lat Giorgio Strehlera. Przedstawienie liczy sobie 26 lat, a odbiera się je, jakby zostało zrealizowane wczoraj. Giulia Lazzarini, ukochana aktorka Strehlera, (Ariel z "Burzy"), dziś już niemłoda - gra muzycznie, inaczej tego niepodobna określić. Strehler Beckettowską trawiastą górkę zamienił na oślepiający bielą pagór piasku. To pustynia, pod palącym słońcem, gdzie dla człowieka uwięzionego - nie ma cienia ucieczki. I Lazzarini ucieka tam, dokąd może - pogrążona po pierś w świetlistym piasku wyśpiewuje swoje codzienne "arie" - do szczotki do włosów, szczotki do zębów, lusterka, różowego kapelusika. Nie ma nic na czym mogłaby się oprzeć, oprócz swojej minionej drobnomieszczańskiej egzystencji. Jest "kobietką" i mieszczanką w każdym calu, ale ... Każdy jej gest (kiedy śledzi niewidzialną mrówkę my tę mrówkę w i d z i m y), jest podniesiony do rangi gestu ostatecznego. Tak przecież umieramy - między wyciśniętą pastą do zębów a szczotkowaniem włosów, tak, nieświadomie, czepiamy się nadziei powtarzalności. W pewnym momencie - nad jej głową od palących promieni słońca pęka z hukiem parasolka - znak nadciągającej Apokalipsy. Lazzarini zdaje się o tym nie wiedzieć do końca I aktu, gadająca z samą sobą, rozszczebiotana prawie (podobno Strehler zalecił jej, aby była w tym spektaklu radosna, co też i czyni i to jest jej wielkie zwycięstwo!) Człowiek pusty nigdy nie będzie świadom zbliżającej się śmierci, człowiek świadomy będzie jej przedsmak, a właściwie życie celebrował. Lazzarini jest wpół drogi - celebruje życie, jakiekolwiek było. Ten balet gestów - wyciągniętej ręki ku mrówce, zanurzającej się we wnętrzu torebki - elegancja i wdzięk - to jest apologia życia w najczystszej postaci. I apologia dzielności ludzkiego żywota, tak już dziś zapomniana. Lazzarini żyje jeszcze tu i teraz, ale ma świadomość wagi każdego gestu, ma świadomość tego, co jeszcze może zrobić pięknie, zanim ogarnie ją ciemność. W akcie II - następuje rosnąca desperacja. Już jest zakopana po szyję, nie może już swojej godności ratować niczym - żadna szczotka do włosów, nic, co mogłaby sprawić ludzka ręka. Ale jest jeszcze głos. W miarę jak przenikliwy dzwonek budzika , zwiastujący nieuchronne, powtarza się coraz częściej, jej głos się zmienia, od jasnego szczebiotu przechodzi w charkot, potem - w nieme słowa, szeptanej ostatkiem sił arii "Usta milczą, dusza śpiewa". W finale widzimy już tylko ludzką maskę, maskę tragiczną - twarz umierającą, której zabrakło oddechu, aby wypowiedzieć niewypowiedziane, aby dobyć z siebie jedyne, co człowieka wyróżnia - słowo.

Nic już nie ma: pagórek zrównał człowieka z sobą. Twarz Giulii Lazzarini z finału - to niema grecka maska tragiczna. To także twarz ludzi, umierających bez słowa, skazanych na niemotę ofiar naszego "wspaniałego" wieku: umierającego bezimiennie i bezsłownie Osipa Mandelsztama, księdza Jerzego Popiełuszki i tysięcy bezimiennych ofiar totalitaryzmów.

Willie (Franco Sangermano) niewiele ma do zagrania - jest raczej persona muta, wypowiadając dwie, trzy kwestie. Jak często u Becketta ("Końcówka"), dwie postaci prezentują dwa różne rodzaje okaleczenia - Winnie jest unieruchomiona, Willie żyje bez słów. W finale, jak wielki żałobny żuk po pagórze piasku pełznie ku Winnie, na próżno usiłując podać jej rękę.

Tu wypadnie wspomnieć o innym spektaklu Beckettowskim "Urodził się i to go zgubiło". Złożyły się nań trzy teksty: "Fragment II", "Kroki" oraz "Partia solowa". Przełożył i reżyserował całość Antoni Libera. Grali amatorzy - onże sam, a także Bronisław Maj i Józef Opalski (aktorka profesjonalna była jedna - Dominika Bednarczyk). W prasie, zwłaszcza lokalnej, nic tylko zachwyty. A było to widowisko żenujące i śmiertelnie nudne, co najwyżej dowód narcyzmu reżysera i pp. Maja i Opalskiego. Nawet w tekście dającym szanse na dramatyczne napięcie, w owym "Fragmencie II" (w końcu za oknem stoi ktoś, kto albo już popełnił samobójstwo, albo się do niego przymierza) panowie M. i O. - nie zagrali n i c, ot dwaj urzędnicy w rozmowie "na biało". Narcystycznie "pograł" sobie we własnym przedstawieniu (z racji choroby aktorki) jedynie Antoni Libera. Smętne, chochole można rzec było to granie. Ale, wiadomo w Krakowie ("warszawka" też pochlebiła tej klęsce) pisze się "po uważaniu": kto jest kim(ś). A Opalski i Maj - to wiadomo - potęgi towarzysko-salonowe.

W powodzi nijakości i bylejactwa, jakie zalewają ostatnio polski teatr niezwykłym blaskiem zalśniła telewizyjna realizacja "Umarłych ze Spoon River" Edgara Lee Mastersa. (TVP 1,29 stycznia).1 Reżyserka, Jolanta Ptaszyńska (nagrodzona parę lat temu paszportem "Polityki" za spektakl wg egipskiej Księgi umarłych) nie jest postacią z okładek kolorowych tabloidów, skromnie, na boku jako "wolny strzelec" pracuje w Katowicach. A talent to niezwykły, już dawno ktoś taki nie pojawił się w teatrze współczesnym. Wiersze Mastersa przełożyła czwórka świetnych tłumaczy: Leszek Elektorowicz, Jan Prokop, Marek Skwarnicki i nieżyjący od lat Michał Sprusiński. Adaptacja - Konrada Tatarowskiego i Stanisława Elsnera-Załuskiego, znakomite zdjęcia - Adama Sikory, muzyka - Sebastiana Kondratowicza. Cała reszta - scenariusz i reżyseria to niezapomniany spektakl Ptaszyńskiej i wspaniałych aktorów, których obsadziła. A któż tam nie gra! Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Dymna, Joanna Szczepkowska, Kinga Preis, Ewa Błaszczyk, Grażyna Barszczewska, Joanna Żółkowska, Jerzy Trela, Jerzy Nowak, Daniel Olbrychski, Zbigniew Zamachowski, Zbigniew Zapasiewicz, Jan Englert, Jerzy Radziwiłowicz, Krzysztof Globisz, Tadeusz Huk i w ostatniej swojej roli - Leon Niemczyk. Z ponad 200 postaci Mastersa wybrano kilkadziesiąt. Swoich umarłych wyprowadziła reżyserka na pola elizejskie zrujnowanej huty "Kościuszko".

Prześwietlone późnym letnim słońcem ruiny hal przekształciły się w opuszczone domy - groby. Postaci grają w szkieletach domów , przechadzają się pośród zdziczałej, porośniętej nawłocią łąki-cmentarzyska. Przewodnikami po tym Elizjum są Zbigniew Zamachowski i Daniel Olbrychski. Każda z postaci to inny ludzki los - jest samotna, żałobna wdowa (Teresa Krzyżanowska), kokota, która przetańczyła życie, aby w końcu trafić na cichy wiejski cmentarzyk (Grażyna Barszczewska), Matka, zmarła w połogu z nienarodzonym dzieckiem, cicha Mater dolorosa (Ewa Błaszczyk), Starzec, który zmarnował życie z lęku przed nim (Jerzy Nowak), Filozof (Jerzy Radziwiłowicz), Bednarz , skromny przechodzień życia (Jerzy Trela) i jedyna chyba szczęśliwa radością minionej egzystencji - żona i kochanka (Anna Dymna). Niepodobna wszystkich wymienić, ale wszyscy byli na najwyższą miarę swoich talentów. Sukces tym większy, że są to przecież soliloquia - opowieści, które z natury nie stwarzają okazji do prezentacji całej skali możliwości aktora... Poszczególne sekwencje scen oddziela, śpiewana przy akompaniamencie akordeonu, pieśń czy raczej song o kruchości i sensie ludzkiego istnienia (Karolina Cicha). I nie ma tu pesymistycznego przesłania, jest - mądre, czułe pochylenie się nad ludzkim losem. W kończącym spektakl dialogu Przewodników - Charonów na kolejne pytanie Zbigniewa Zamachowskiego - "co widzisz"? - Daniel Olbrychski odpowiada - "Światło".

To przedstawienie powinno się znaleźć w obowiązkowym programie wydziałów reżyserii polskich szkół teatralnych. A mądry i dalekowzroczny wydawca już by wydał tom Mastersa (przekłady są gotowe!) z dołączonym zapisem DVD spektaklu Jolanty Ptaszyńskiej. Czy oprócz gigantów, nastawionych na komercje i snobizmy - są jeszcze tacy wydawcy? Paru się może znajdzie, a prymistą wśród nich jest posadowiona w Lesku firma Bosz. Co ich wyróżnia to właśnie to, że umieją połączyć wydarzenia z różnych sfer naszego życia kulturalnego, spiąć je i utrwalić. Kiedy przez Warszawę, Zakopane, Kraków przeszła wielka wystawa Rafała Malczewskiego - Bosz już był gotów ze znakomitą dwutomową książką-albumem: "Rafał Malczewski i demonizm Zakopanego". Tak trzeba dziś w kulturze działać - wie to w Lesku Prezes Bosza, p. Szymanik, ale na pewno nie wiedzą np. w ach, jakże sławnym! Wydawnictwie Literackim (nb. przekłady Mastersa mają pod ręką- wszyscy tłumacze są z Krakowa!!)

Rafał Malczewski, pokazany polskiej publiczności właściwie po raz pierwszy (nie licząc małej wystawy z 1957 i dwu obrazów "Zachęcie" na wystawie "Warszawa - Moskwa") to objawienie. I co za postać - malarz, taternik, narciarz, pisarz (nowele i pamiętnik zakopiański bija na głowę dzisiejsze "standardy" prozy - wyraziste, żywiołowe, temperamentne). A przecież synowi sławnego malarza, malarza- symbolu, wielkiego Jacka - nie było łatwo. A i nosiło po go świecie, gdzie diabeł nie może. O mało nie przypłacił życiem wspinaczki na Zamarłą Turnię, skąd "zdjęto" go po parunastu godzinach, po śmierci przyjaciela, której był świadkiem. Wtedy to złożył najbardziej niefortunne ślubowanie życia, że ożeni się z "amerykańską Polką", Bogusławą. Co też i uczynił (rozwód nastąpił po wielu latach) Formalnego wykształcenia malarskiego nigdy nie miał (ale cóż to znaczy, kiedy ojcem był Jacek Malczewski, a przyjaciółmi liczni malarze z kręgu wiedeńskiego, m.in. Schiele). Do dziś niektórzy "uczeni w piśmie" krytycy sztuki zarzucają Rafałowi Malczewskiemu "błędy" malarskie. Nie jestem ja tak uczona, abym co mniemała, albo i nie mniemała, ale na mój gust to jeden z najwspanialszych polskich malarzy XX wieku. Już na wspomnianej wystawie "Warszawa - Moskwa" oczarowały mnie dwa jego obrazy, prezentujące swoją świetność na tle ponurego sowieckiego socrealizmu: "Zapora w Porąbce" i jakiś drugi pejzaż przemysłowy. Czystość, lśnienie i soczystość barwy, malarska dźwięczność, zwyczajny, powszedni temat przemieniony w coś zgoła nadzmysłowego - rzadko, coraz rzadziej doświadcza się takich przeżyć w sztuce współczesnej. Czysta radość malowania - to Rafał Malczewski. 1 pomyśleć, że ktoś tej miary - umarł w nędzy, w Kanadzie, utrzymując się z malowania reklam dla kanadyjskich kolei... W PRL-u był po wojnie raz w r. 1957 (wtedy owa niewielka wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie), zatrzymywano go (sam minister kultury i sztuki). Ale niemłody, schorowany już artysta - w mgnieniu oka zobaczył całą nędzę pseudo Polski, całą nędzę Warszawy i degrengoladę swojego ukochanego Zakopanego. Heglowsko-marksowemu wirusowi zarazić się nie pozwolił. Wrócił do Kanady, gotów znosić najgorszą biedę i cierpienie niż być uznanym na PRL-owskich salonach. Heroizm artysty - za mało dziś o nim pamiętamy, za mało piszemy, chętnie usprawiedliwiając ideologicznych hochsztaplerów i przebierańców, dyktatorów aktualnie obowiązującej mody.

1 Warto przypomnieć, że Mastersa realizował w TVP Kraków, nieżyjący już Andrzej Maj. Koniec lat 70? Daty nie pomnę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji