Artykuły

Kim pan jest, panie Szytenchelm

MARCEL SZYTENCHELM nie pasuje do klasycznego teatru z widzami i sceną. Twierdzi, że taki go nudzi. A pociąga go ludyczność.

Czarny smoking, muszka i nieodłączny melonik. Brakuje tylko laseczki i byłby wykapany Charlie Chaplin. Niezapomniany Marian Koniuszko ze "Zmienników" Barei, nazywany łódzkim Piotrem Skrzyneckim. Twórca najsłynniejszej i bodaj najbardziej kontrowersyjnej Galerii Wielkich Łodzian. Postać nietuzinkowa, ale budząca skrajne emocje: od uwielbienia do nienawiści. Kim tak naprawdę jest Marcel Szytenchelm?

Cześć, tu Marcel...

Najbardziej zabiegany człowiek w Polsce. To nasuwa się pierwsze na myśl o Szytenchelmie. Dlaczego? Niech ktoś spróbuje umówić się z artystą na spotkanie. Telefonu komórkowego nie używa. Pod domowym numerem, bez względu na porę dnia i nocy, odzywa się nagranie "Cześć, tu Marcel... ".

Gdzie się podziewa? Nieustannie krąży. W Lipcach Reymontowskich dogrywa szczegóły "Dnia Reymonta", w Łodzi szykuje "Dzień Tuwima", nowy happening na osiedlu Jagiełły, dopina szczegóły nowego pomnika. "Po drodze" zajrzy jeszcze do Katowic, stamtąd już tylko kawałek do Poznania... Kiedy wreszcie odbiera telefon i udaje nam się ustalić termin spotkania, z góry przeprasza i uprzedza, że może się spóźnić. Wpada zdyszany, znów przeprasza, zapowiada, że ma mało czasu, by po chwili... pozować do zdjęć z wprawą zawodowego modela.

Wieczny marzyciel

- Jestem romantykiem. Wiecznym marzycielem - zaczyna Marcel. - Takim dużym dzieckiem, co to nigdy nie dorasta. Ale te marzenia po jakimś czasie nabierają realnych kształtów...

W dzieciństwie przyjechał z mamą z Gdyni do Łodzi. Był marzycielem. Nie lubił normalnego, czyli realnego świata. Bo był szary. Nudny. Zamiast z kolegami biegać po podwórku za piłką, strzelać z procy, płatać psikusy, wolał zamykać się w czterech ścianach własnego pokoju. Przymykał oczy i puszczał wodze fantazji. Z tych marzeń i wyobrażeń powstał pierwszy autorski teatr Marcela Szytenchelma. Z papieru, bibuły, kleju, drewnianych klocków i kostki do gry. Scena i widownia były na drewnianym stole. Tam też była kasa biletowa, garderoby i kulisy. Sam wymyślał i tworzył scenografię, reżyserował, grał. Przedstawienie zaczynało się codziennie o 19, z wyjątkiem poniedziałków. Spektakl rozpoczynał najprawdziwszy gong, znak na przerwę dawała opadająca kurtyna. W repertuarze klasycy: Fredro, Gombrowicz, Witkacy. O tym, po ilu wieczorach sztuka schodziła z afisza, decydowali... widzowie.

- Rzucałem kostką do gry, trzy razy. Wypadała szóstka - znaczyło, że sztuka ma powodzenie, na widowni komplet - wspomina Marcel. - Jeśli jedynka, to znak, że robimy klapę i przedstawienie trzeba zdjąć.

Z tego teatru na niby zrodziła się później pasja do prawdziwej sceny. Biegał na jedno przedstawienie po kilka, kilkanaście razy. Najpierw dla samego dramatu. Później dla scenografii, gry aktorskiej. Wreszcie wybierał sobie jednego aktora i podziwiał: gesty, mimikę, głos. Pokochał też film, szczególnie Felliniego. Zaprzyjaźniony z bileterkami wchodził na każdy seans, mimo że do wymaganych 18 lat sporo mu brakowało. Teraz mówi, że aktorstwo to jedyna szansa na barwne życie. Bo przestaje się być Marcelem, Jankiem czy Stasiem. Można być nimi wszystkimi albo jeszcze kimś zupełnie innym. - Jedna wielka przygoda - rozmarza się. - Niby życie ma się jedno, a aktor ma ich mnóstwo. Kilkaset...

Aktorem Felliniego nigdy nie został. Dlaczego? Nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Widzowie zapamiętali go jako Mariana Koniuszkę w "Zmiennikach" Barei, choć grał w wielu innych znanych produkcjach. - Z Bareją nadawaliśmy na tych samych falach, kto wie, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby reżyser nie zmarł - zastanawia się Szytenchelm.

- Mieliśmy pomysły na kolejne filmy, być może byłbym kimś zupełnie innym.

Z mocą twierdzi, że współczesne polskie kino go nie interesuje. Dlatego porzucił film. Na rzecz innych artystycznych wyzwań.

Galeria kontrowersji

Kufer Reymonta, Fotel Jaracza, Twórcy Łodzi Przemysłowej - bodaj każdy łodzianin zna rzeźby ustawione w różnych punktach ulicy Piotrkowskiej. To ulubione "dzieci" Marcela Szytenchelma. Jedyna w swoim rodzaju galeria czynna całą dobę. Teatr uliczny, w każdej chwili inny. Spektakl trwa tam cały czas.

- Ktoś umawia się na randkę przy Reymoncie, dziewczyna nie przychodzi i jest dramat - snuje opowieść Szytenchelm. - Albo niespodziewanie Rubinstein dostaje kwiaty. Tuwimowi świeci się nos. Uwielbiam to!

Szkoły robią wycieczki od rzeźby do rzeźby. Klasa spotyka się przy Tuwimie i tam odbywa się lekcja: historii, języka polskiego. Marcel zapewnia, że jego rzeźby lubią zwykli ludzie, wie, bo bywa przy nich kilka razy dziennie. Żeby bratać się z ludźmi. Żeby ich słuchać. Z takich rozmów rodzą się następne pomysły. Pomniki. Jak ostatni, który 21 września stanie przy Piotrkowskiej 37. Bezimienny elektryk upamiętni sto lat łódzkiej energetyki.

- Ile się muszę zawsze nasłuchać. Że są brzydkie? Kiczowate? A co to jest kicz? - irytuje się Szytenchelm. - Co takiego dla Łodzi zrobili ci wielcy twórcy?! Nic! Potrafią tylko krytykować.

Właśnie Galeria Wielkich Łodzian przysparza artyście najwięcej wrogów. Krytykują go kolejno: konserwator zabytków, plastyk miasta, środowiska artystyczne, niektórzy radni, wreszcie władze Łodzi. Każdy nowy projekt Marcela zbiera negatywne opinie. Ale najwięcej dostało mu się za pomnik Artura Rubinsteina. Burzę rozpętała Ewa Rubinstein, córka wielkiego pianisty. Miała pretensje, że Marcel nie zasięgnął opinii rodziny. Że kompromituje Mistrza. Wreszcie zażądała usunięcia pomnika z reprezentacyjnej ulicy Łodzi.

Szytenchelm nie chce tego komentować. Mówi tylko: - Nie ma mowy, pomnik zostaje!

Do sporu włączyły się władze Łodzi. Włodzimierz Tomaszewski, wiceprezydent miasta, przyznaje, że jest w nieustannym sporze z Marcelem Szytenchelmem. - Próbowałem negocjować "poprawki" u Rubinsteina, ale pan Szytenchelm stanowczo odmawia. Chwilowo mamy pat, zastanawiam się, jak to rozwiązać pokojowo. Bo jakoś trzeba - mówi Tomaszewski.

Co prawda wszyscy zastrzegają, że osobiście do artysty nic nie mają, ale te rzeźby... Co z nimi jest nie tak? Nieproporcjonalne postacie, forma chybiona, wykonanie też do kitu. Pojawiają się głosy, że Szytenchelm nie ubarwia Piotrkowskiej, tylko promuje siebie. Nikt nie chce tego powiedzieć, przedstawiając się imieniem i nazwiskiem, ale wieść krąży.

- Po co przy każdej rzeźbie nazwisko pana Marcela? Kto to w ogóle jest Marcel Szytenchelm? - mówi jeden z przeciwników artysty.

- Niespełniony aktor i dziwny facet. Obraża się na najmniejsze słowo krytyki, nie przyjmuje do wiadomości, że robi coś, na czym kompletnie się nie zna.

A Szytenchelm? Nie chce dyskutować. Jest ponadto. Ale przyznaje, że takie słowa bolą. - Nie stawiam tych rzeźb dla koneserów sztuki czy innych znawców - zaperza się. - Ale dla ludzi. A ludzie je kochają!

Przypomina, że nie wyciąga ręki po publiczny grosz. Zawsze szuka sponsorów, wydeptuje niezliczone ścieżki, by go zdobyć. W końcu dostaje, ale ile to kosztuje pracy, czasu i upokorzeń. - Lepiej porozmawiajmy o czymś innym - ucina.

Dzień Reymonta, Dzień Tuwima

I zaczyna opowiadać o mamie. Jej zawdzięcza miłość do Łodzi, wiarę w siebie. To mama uczyła go Łodzi, jej historii. Wybaczała godziny spędzone w kinie czy teatrze, zamiast nad szkolnymi książkami. W bibliotekach, gdzie wertował stare gazety. Z nich czerpał pokarm dla swojej wyobraźni. A z niej rodzą się pomysły, jak choćby Dzień Reymonta, Dzień Tuwima, liczne happeningi. - Niech ktoś wymyśli spektakl z udziałem zwykłych ludzi. A mnie się udało taki zrealizować - podkreśla.

Płynie opowieść o Dniu Tuwima w kamienicy przy ul. Struga. Jak chodził od mieszkania do mieszkania i namawiał ludzi, by w nim zagrali. Jak przez prywatne mieszkanie przewijało się później kilkaset zupełnie obcych ludzi. Bo Szytenchelm nie pasuje do klasycznego teatru z widzami i sceną. Twierdzi, że taki go nudzi. A pociąga go ludyczność.

I to znów budzi kontrowersje. Choćby wśród mieszkańców osiedla Jagiełły, gdzie Szytenchelm ma etat. Niektórym nie podoba się, że muszą się składać co miesiąc na artystę.

- Sami potrafimy zapewnić sobie rozrywkę, ten pan nie musi tego robić - mówią.

Są i tacy, którym to się podoba. Nazywają Szytenchelma człowiekiem nie na te czasy. Nieszkodliwym wariatem. - To dobry człowiek, zabawny. Niech sobie tam robi, co chce. Przynajmniej nie jest nudno - twierdzą jego zwolennicy.

Słowo "wariat" nie oburza artysty. Przeciwnie. Wszak jego życiowe credo brzmi "na tym świecie, aby nie zwariować, trzeba być rozsądnym wariatem". - Taki właśnie jestem - podsumowuje Szytenchelm.

Zrywa się z krzesła, bo już musi biec dalej. Zapytany jeszcze o wakacje, odpoczynek, wreszcie o emeryturę, robi wielkie oczy. - Co to w ogóle jest? O czym my tu mówimy? Moje życie to ruch, ciągła zmiana, tworzenie. Bez tego nie mógłbym żyć - zarzeka się Szytenchelm.

Kim więc jest ten niepozorny człowiek w muszce i meloniku? Dużym dzieckiem, schowanym w bezpiecznym świecie marzeń i wyobraźni. Artystą dla ludu, nie dla krytyków. Ludzie takich lubią, a póki lubią, tacy jak Szytenchelm będą potrzebni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji