Artykuły

Kontakt. Dzień szósty

Wczoraj zaprezentowano dwa skrajnie różne przedstawienia. Nie chodzi o to, że zestawione zostały jeden z najważniejszych flandryjskich baletów i dramatyczny Teatr Powszechny z Warszawy. Emocjonalność spektakli rozpięta została między dwoma odmiennymi biegunami. O kolejnym dniu Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Kontakt" specjalnie dla e-teatru pisze Ewa Hevelke.

"vsprs" Les Ballets C de la B. pokazany w gmachu Opery Novej w Bydgoszczy, został zbudowany całkowicie na emocjach, gdy tymczasem "Miarkę za miarkę" podporządkowano racji rozumu.

Na spektaklu Alaina Platela nie należy zbyt dużo myśleć. Nie ma potrzeby analizowania obrazów podawanych przez tancerzy z różnych stron świata, zgromadzonych na jednej scenie.

Usunięcie samogłosek z tytułu "Marii Vespers" Monteverdiego, na której oparto spektakl, stało się sygnałem, że może to być opowieść o istotach zależnych, które nie są w stanie funkcjonować samoistnie.

Przez pierwsze pół godziny człowiek, jako istota myśląca, stara się kombinować. Kleci wytłumaczenie chronologii poszczególnych fragmentów, docieka znaczenia gigantycznego lodowca wykonanego z wiszących gałganów i szmat, u podnóża którego stoi ubrany na biało zespół muzyczny i śpiewająca czarna kobieta w niebieskiej sukni z gorsetem. Na scenie pojawiają się kolejne postacie.

Począwszy od mężczyzny w jeansowej kamizelce, ściskającego w rękach bochenek chleba, którym zaczyna się objadać. Kruszy całość konwulsyjnymi ruchami, a kiedy odwraca się do nas plecami, nie wiadomo, czy działanie oznacza skrajne łaknienie czy też wymioty. Kolejne sekwencje stanowią dopełnienie świata stojącego piętro niżej niż szczyty lodowca. Mężczyzna w krawacie, kobieta w czerwonych rajstopach. Para ludzi-gum. Dziewczyna w satynowej zielonej bluzce, chłopak w żółtych spodniach. Biali, żółci, czarni, ogniście południowi i albinosko północni. Każdy na własną rękę, do wtóru łacińskim śpiewom czarnej kobiety, próbował wdrapać się na szczyt góry. Do wtóru muzyce wpadali w trans. Konwulsyjnym, ekspresjonistycznym tańcem w pojedynkę, albo w tandemie, równolegle z innymi lub na pustej scenie, artyści realizowali siebie.

Dopóki myślałam, była to opowieść o zderzeniu pierwiastków ludzkiego i boskiego, o uzależnieniu pierwszego od potęgi drugiego, o buncie pchły przeciwko olbrzymowi. Wobec harmonii ruchów, czystości tonów wyśpiewanych przez kobietę w niebieskiej sukni, powykrzywiane postacie ludzkie, w histerycznych pozach, z niekontrolowanym grymasem na twarzach, stają się ułomne, budzą współczucie. Mówią zdyszanym głosem rozpoznawalne słowa maryjnej modlitwy, oddają się w opiekę, proszą o pomoc. Kreują sobie sztuczne bóstwa, które będą bardziej podobne do nich samych. Imiona bohaterów zbiorowej wyobraźni padają ze sceny wypowiadane jednym tchem. Robin Hood, Batman, Gandhi, ich potęga zależała od ludzkiego umysłu.

Każda z postaci pokazuje swój punkt widzenia, dlatego są nam bliżsi, łatwiejsi do ogarnięcia. Zobaczymy capoirę ludzi gum, taniec mężczyzny opiekującego się kobietą, zdecydowane i o pół taktu wyprzedzającego jej upadek oraz tego samego człowieka, który nie umie obronić siebie. Wszyscy próbują znaleźć właściwy rytm i drogę na górę, ale tylko jedna kobieta znajdzie się w synchronie ze śpiewaczką. Zaczną razem śpiewać i pozwoli to dostać się na szczyt. Wydaje się, że przychodzi ocalenie i niezachwiane poczucie bezpieczeństwa. Jednak co z tego, że stoisz na górze, jeśli nie wiesz, co tam robić?

Po jakimś czasie wracają w stare rejony desek scenicznych, znów próbują dopasować się i skonfrontować z innymi. Jeść rozkruszony chleb powszedni i próbować pić wodę, która wylewa się z butelki trzymanej drgającą ręką.

Finałowa scena, kiedy przy dźwiękach Magnificat dokonuje się akt masturbacji, jest próbą dotarcia na wyższy poziom, kolejnego zbliżenia się do istoty. To, co widzimy ocieka brudem, przyziemnością, ale jest także czymś w rodzaju uświęconej ekstazy św. Teresy - skoro wejście na górę niczego nie zmieniło, należy szukać innej drogi.

Zmęczone ciała w półmroku ściągane są ze sceny - to również nie było rozwiązanie. Kiedy część muzyków znika ze sceny otwierając drzwi w lodowcu, wiem, że tam znajdowało się właściwe wyjście. Aktorzy, co prawda, wyłaniali się niespodziewanie z góry, ale ten zamaskowany otwór był zupełnie z drugiej strony. Jakąkolwiek drogą nie próbowalibyśmy pójść, zawsze pobłądzimy. Okaże się, że to nie tędy, nie w ten sposób. Pozostaje nadzieja, że Matka, pierwiastek boski, do którego uciekamy, ma twarz dobrej staruszki. Ona została wyświetlona nad sceną. Uśmiecha się ciepło i życzliwie, macha do nas ręką. Pocieszycielka strapionych.

To jest moja wizja, moje emocje, moje odczucia. Platel przyznaje każdemu prawo do samostanowienia interpretacji. Jego dzieło, precyzyjne, a jednocześnie dowolne, pociągające chociaż miejscami nużące jednostajnością, skupiło uwagę. Owacja na stojąco udowodniła, że całość pociągnęła widzów. Każdy z nich oklaskiwał swoją wizję spektaklu. Nie ma znaczenia, co tak naprawdę zobaczyliśmy na scenie. Każdy z nas jest przecież człowiekiem, absolutu nie dotknie, nie odkryje zamysłu twórcy. Zresztą, po co? I tak nie wiedzielibyśmy, co z tą prawdą zrobić.

Za to doskonale wiadomo, jaki był zamysł Anny Augustynowicz. Wyreżyserowana przez nią "Miarka za miarkę" to wielka dysertacja na temat moralności władzy i etyki rządzących.

Tutaj nie było miejsca na improwizację. Wszystko trzymało się żelaznej logiki zbrodni i kary. Każdy wystąpił przeciwko prawu i nie umknął przed odpowiedzialnością. Ślepe prawo nie zna litości dla porywów serca. Jednak człowiek sprawujący nadzór powinien mieć te uczucia w sobie i umiejętnie ich użyć. Angelo (Krzysztof Stroiński) jest tylko urzędnikiem. Rozumie zasady i się ich trzyma. Wyjaśnia swoje stanowisko i trudno nie przyznać mu racji. Nie sposób odmówić słuszności racjom Izabeli (Dominika Ostałowska), która również urzędniczo trzyma się zasad boskich. Miedzy tymi dwoma postawami rozgrywa się dramat Szekspira. Przy pełnym świetle, tak, żeby niczego nie można było ukryć, bez osłaniającego kostiumu, bez makijażu.

Miłość Claudia (Rafał Królikowski) i Julii (Anna Moskal) jest studium przypadku. Na jego bazie rozpracowana zostanie natura ludzka - skłonność do nadużycia, martwota przepisów prawnych, a przede wszystkim wieczne istnienie wyjątku i zagrożenie precedensem.

Ten spektakl staje się dziełem wielkiej klasy pod jednym warunkiem, że nie ma w nim aktorskiego mizdrzenia się i podgrywania. Niepodważalny wywód i jasne stanowiska, ukazują dwoistość problemu i dwie strony każdego medalu. Tylko wtedy Izabella nie jest kryształowa, a Angelo czarny. Nawet Księcia (Mariusz Benoit) w przebraniu mnicha dosięgnie ludzkie uczucie. Nie tak bezpośrednie w wyrazie jak to Angela, ale równie szczere. Schowane za majestatem władcy, dojrzalsze, spokojniejsze.

Na wczorajszym spektaklu zabrakło jednak precyzji. Aktorzy sięgali po półśrodki, zawieszali głos, uciekali w niepotrzebną ekspresję ciała. Przez to zatarło się słowo, które stanowi fundament całości. Przez to wywód logiczny Angela pozostawiał wiele wątpliwości. A tu takich nie ma prawa być. Angelo nie przypuszcza, jak powinien się zachować. On to doskonale wie. Kiedy rodzi się w nim uczucie do Izabelli, świetnie znane są mu przyczyny, dla których ją szantażuje. Dziwi się, że jest do tego zdolny, ale nie ma wątpliwości, wie, że jego zachowanie jest niemoralne. A Krzysztof Stroiński zamiast wykładać swoje racje, pytał nas czy je w ogóle ma. Szkoda.

Ostałowska miała łatwiejsze zadanie. Forma, w której zamknięta została jej postać, narzuca realizację zadania. Nowicjuszka, w zamian za ratowanie głowy brata ma oddać swoją cnotę, jednak niezłomnie stoi na jej straży. Równie zacietrzewiona w uporze, bezkompromisowa, zatraciła już w zasadzie cechy ludzkie. Stała się androgynicznym tworem bez właściwości, za to z prostym kręgosłupem moralnym i surowo wzniesionym palcem własnej sprawiedliwości. Tyle, że wczoraj ten palec lekko się przygiął, zmiękł, skarykaturyzował i otarł o farsę. Książę, trzecia kluczowa postać, zachowywał się z kolei jak bajarz, który nie wymyśla misternego planu ukarania występnych, ale z przymrużonym okiem kleci intrygę na prędce. Nie ma w nim majestatu, mądrości, nie ma też ludzkiej pasji, z jaką za oszczercze pomówienie skazuje na śmierć Lucia (Adam Woronowicz). Aktor stał obok i schował się za jedynym kostiumem w spektaklu - mnisim płaszczem - nie tylko dlatego, że faktycznie okrążał widownię od tyłu. Taką tradycyjnie szekspirowską błazenadą podkopał racjonalizm i matematyczną precyzję pozostałych postaci.

Ciekawy w spektaklu był drugi plany. Znacznie okrojony w stosunku do wymagań litery dramatu. Dzięki temu postaci uzyskały szerszy wymiar. Anna Moskal stała się szczęśliwą kochanką ofiary i skrzywdzoną przez kata. Woronowicz w rolach oszczerczego Lucia i skazanego na śmierć Bernardina był jednostajnie czarny. Mieszkańcy rozpustnego miasta, z małostkowymi konfliktami i typowym humorem trzeciego planu sprawdzili się całkiem w porządku.

Jednak spektakl jako całość pozostawił niedosyt. Brakło mu energii i zapału. Nie wyszło tak, jak mogło wyjść.

Na zdjęciu: "vsprs"Les Ballets C de la B.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji