Spruty szalik
Olga Tokarczuk mówiła o pisaniu, że jest to opowiadanie bajek samej sobie. Zresztą literatura drugiej połowy XX wieku chętnie i często odwołuje się do tzw. kraju lat dziecinnych i związanego z nim świata baśni, aby poszukiwać tam ukojenia, ciszy, prawdziwego sensu życia - jednym słowem antidotum na zabieganie i zagubienie, o których mówi się, że są charakterystycznymi cechami współczesnego człowieka. Nic więc dziwnego, że pojawiły się też dramaty inspirowane tajemniczymi legendami, narodzone z fascynacji baśniową rzeczywistością, w której wszystko jest możliwe, niczego nie trzeba tłumaczyć i nie wszystkie wątki trzeba doprowadzać do końca. Co więcej, baśń pełna dziecięcej werwy i prostoty gotowa w każdej chwili wyrwać się opowiadaczowi i potoczyć nieprzewidywalnymi torami, zapominając o swym początku, a czasem w ogóle o samej sobie. Twórcze wykorzystanie tak niezwykłego żywiołu, zwłaszcza jeśli wzmocnić go jeszcze siłą przekazu teatralnego, może oczywiście zaowocować arcydziełem, rzadko jednak to się zdarza. Nie zdarzyło się w przypadku inscenizacji sztuki Jacka Papisa "Czerwony szalik" we wrocławskim Teatrze Współczesnym.
Akcja oparta jest na bajce o Czerwonym Kapturku, a ściślej mówiąc - na raczej nieznanej u nas wersji mówiącej o dziewczynce, która założyła się ze spotkanym w lesie chłopcem, kto pierwszy dotrze do chatki babci dziewczynki. Ten fragment, jak również morderstwo popełnione przez chłopca-wilkołaka na babci, znajdziemy jeszcze w sztuce, autor jednak zaoszczędził nam sceny, w której potwór skłania Kapturka do wypicia babcinej krwi. Drugie źródło, z którego Papis czerpał, to "Towarzystwo wilków" Angeli Carter - zbiór niesamowitych opowiadań o wilkołakach. "Czerwony szalik", napisany w 1999 roku, nie musiał długo czekać na wersję sceniczną - prapremiera odbyła się na początku września 2000.
Wchodzący na widownię widz zostaje otoczony przez płynące z głośników odgłosy lasu. Ptaszki śpiewają, jak to zwykle na wiosnę - myślimy sobie, ale po podniesieniu kurtyny dowiadujemy się, że jesteśmy w środku surowej zimy. Tajemnicą już pozostaje, dlaczego główna bohaterka Córka (Dorota Abbe) biega najpierw w letniej sukience, a pod koniec sztuki - tylko w przepasce z liści na biodrach? Rozumiem, że w bajkach się nie marznie, ale w takim razie, dlaczego Ojciec (Maciej Dużyński), Matka (Irena Rybicka) i kilka postaci chodzi w płaszczach, swetrach lub kurtkach, a nawet z krawatem na szyi (Syn myśliwego - Michał Wierzbicki). A Podróżny (Maciej Tomaszewski/Piotr Zalewski) wybrał się w drogę przez las w eleganckim płaszczu i kapeluszu? Rozumiem, że kostiumolog (Marija Havran) chce w ten sposób podkreślić, iż mamy do czynienia z postaciami z bajki, ale wobec tego dlaczego nie z tej samej? Jeśli chodzi o zaplecze scenograficzne akcji, to deski ustawione na scenie pomysłowo imitowały drzewa - gdybyż tylko nie przechylały się, ilekroć któraś z postaci się o nie opierała.
Co do samej akcji sztuki mnoży ona kolejne pytania. I obawiam się, że pozostaną one retoryczne. Pierwsze dotyczy wilków (wilkołaków) przemykających w tyle sceny. Problem nie w tym, że robią to bez ładu i składu, ale że nic do przedstawienia nie wnosząc, odciągają uwagę od akcji pierwszoplanowej. Chociaż i słuchanie w tym czasie na pierwszym planie opowieści Ojca - z zamiłowaniem irytującego widzów pauzami i dzielnie wspierającego go w tej pracy Matki oraz Podróżnego powtarzającego "to straszne" w taki sposób, jakby nie wiedział, czy się wygłupiać, czy grać serio - to też żadna przyjemność. Podobnie zresztą jak oglądanie wewnętrznego rozdarcia Córki, która nieustannie zastanawia się, czy lepiej kreować cyniczną nastolatkę, czy naiwne dzieciątko. Nic dziwnego, że tak łatwo daje się uwieść Chłopakowi (Tomasz Tyndyk) łączącemu w sobie cechy wilkołaka-macho i zagubionego szczeniaczka. Miłość, która rodzi się między nim a Córką szybciej niż w brazylijskich serialach (okazuje się, że jest to możliwe!), pomaga im obojgu odnaleźć siebie w archetypicznych postaciach Pierwszych Rodziców i połączyć się z naturą. Wszystko pięknie, tylko że jakoś nie dziwi nas, iż dziewczyna od razu idzie do łóżka z mordercą własnej babci. Tym bardziej że w tym łóżku leży jeszcze ciało staruszki. Można by jeszcze zapytać, jaki sens widzi Czarownica (Bogda Sztencel) w radosnym wymachiwaniu miotłą, ilekroć tylko pojawi się na scenie, i bezcelowo biegając w lesie z desek. Nie ulepszyło sztuki wzbogacenie jej o elementy musicalowe. Po co zmuszać aktorów do śpiewania, jeśli zwyczajnie sobie z tym nie radzą? Nie bardzo też rozumiem, jaki był cel wprowadzania rozbijających i tak wątpliwą spójność przedstawienia piosenek, ale jeśli już trzeba było to zrobić, to dlaczego nie na przyzwoitym poziomie?
Niesprawiedliwością byłoby nie wspomnieć o dobrych stronach spektaklu. Rolę Rudego (wilkołaka) bardzo sympatycznie zagrała, a nawet ładnie zaśpiewała (!) Zofia Bajno. Szkoda tylko, że potem milczała do końca przedstawienia. Pewnie za karę. Chłopaka nieźle zagrał Tyndyk - i ukarano go idiotycznym kostiumem. Miły akcent (osłodę po śpiewanej partii Doroty Abbe) stanowił maszerujący przez scenę jeż...
"Czerwony szalik" to przedstawienie sztywne, "gadane" (o poziomie śpiewania wspominałem), pełne niedoróbek, a przede wszystkim irytująco niespójne. Wynika to zapewne z podkreślanej w programie "reżyserii zespołowej" - termin ten w tym wypadku zapewne ma dać do zrozumienia, że reżyserów było wielu, a każdy reżyserował "swoją stronę" i w efekcie wspólnymi siłami wszyscy spruli tytułowy szalik.