Artykuły

Siedem dni, ale nie tydzień - jedna sztuka, ale nie dramat

Z pewnym rozrzewnieniem możemy sobie powspominać, że przed laty było we Wrocła­wiu pewne teatralne święto o dużym prestiżu artystycznym, które się nazywało Festiwal Polskich Sztuk Współczes­nych. Zjeżdżały najlepsze pol­skie teatry z najlepszymi pol­skimi aktorami, tłumy waliły, pod kasami stały kilometrowe kolejki, długością konkurujące tylko z kolejkami nałogowych oglądaczy Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Ale to już prze­szłość. Przeglądając repertuary krajowych scen, trudno by było uskładać choć ćwiartkę chowa­jącego się coraz głębiej w histo­rii festiwalu.

Zadawanie w tym miejscu pytania - Dlaczego nasze te­atry nie grają polskich sztuk współczesnych? - brzmi w kapitalistycznej rzeczywistoś­ci infantylnie. Rynek, czyli widz, według dyrektorów te­atrów, nie lubi polskich sztuk i nie chce ich oglądać. Kto udowodni, że to nieprawda?

A znalazł się taki jeden! I to we Wrocławiu! Dyrektor Zbigniew Lesień wyręczając się reżyserskim warsztatem Romana Kordzińskiego wy­stawił w Teatrze Współczes­nym polską prapremierę ko­medii Pawła Mossakowskiego "Siedem dni, ale nie ty­dzień". Jakie to było wydarze­nie, najlepiej świadczy fakt, że na premierę przyjechał przed­stawiciel Ministerstwa Kultu­ry i Sztuki Jan Siekiera, a mi­nisterstwo coś dorzuciło ze swojej kiesy do tego przedsię­wzięcia.

Tu mała dygresja... Jan Sie­kiera od lat zajmuje się pro­mowaniem na krajowe sceny nowych polskich sztuk właś­ciwie od czasów, których nie pamiętają nastarsi teatroma­ni. Kiedyś ta promocja nie by­ła aż tak bardzo skomplikowa­na, bo teatry były zobligowa­ne przez ministerstwo do umieszczania w sezonowym repertuarze przynajmniej jed­nej nowej polskiej sztuki. Dziś można tylko perswadować, zachęcać, roztaczać wizje, a jak na razie skutek jest taki, że nie ma z czego sklecić fe­stiwalu, bo nikomu do nicze­go nie jest on potrzebny. Po­dobnie jak rodzima twórczość dramatyczna. Na polskich scenach królują angielskie farsy. Ale dość tego biadole­nia. Krążę po marginesie, bo jakoś nie mogę w sobie roz­niecić zapału do napisania czegoś o samym prapremie­rowym zdarzeniu...

Nawet wiem, skąd się bie­rze ten mój brak zapału. Bio­rąc poprawkę na skalę moje­go poczucia humoru, ze wsty­dem przyznaję, iż komedia Mossakowskiego (z akcenta­mi satyrycznymi) nie bardzo mnie rozbawiła. Zaśmiałem się może raz na dzień (autor podzielił swoje dzieło na dni, a nie na akty) albo i rzadziej. Nie doceniłem też w ogóle akcentów nowoczesnej inscnizacji w postaci kilku telewi­zyjnych monitorów wyświet­lających wciąż te same obrazy i informujących widzów o na­dejściu kolejnego dnia. Nie dostrzegłem w tym sensu żadnego, chociaż autor insce­nizacji chciał pewnie, abym doświadczył bólu przemijania. Ów ból nie był bolesny ani ko­miczny tym bardziej. Jako konserwatysta doskonale sie­bie rozumiem. Najgorsze, że w ogóle nie wiedziałem do końca, po co to przedsięwzię­cie oglądam. Kiedy wreszcie wpadłem na to "po co", aż sam się zawstydziłem. Sie­działem nie dla przyjemności, nie z ciekawości, ale dla... pie­niędzy. Właściwie paru mar­nych groszy, co jest jeszcze większym wstydem, bo w swoich oczach wyszedłem na chciwego groszoroba.

Komedia Mossakowskie­go, oprócz tego, że jest po­dzielona na dni, to składa się jeszcze z krótkich scenek z mniej lub bardziej dowcipny­mi dialogami, obrazującymi obyczajowy i polityczny kli­mat III RP. Akcja dzieje się w trzypokoleniowej rodzinie. Dziadek - były aparatczyk, syn - działacz "Solidarności", a wnuk - obrotny biznesmen w wieku szkolnym. Wszystko umoczone w ironicznym so­sie. Ani z samej anegdoty, ani też z owego sosu nie wynika nic oryginalnego. Samo, że tak powiem, ujęcie tematu nie ma sobie nic odkrywczego, świeżego, czegoś, z czym nie przyszedłem do teatru. Słu­chanie oczywistości nie jest porywającym zajęciem i tro­chę żal, że autorowi nie star­czyło inwencji na odrobinę choćby przewrotności. Może i nie potrafimy, tak naprawdę i do końca, śmiać się z samych siebie ?

Elżbieta Golińska i Krzysztof Kuliński w rolach śred­niego pokolenia robią co mogą, by postaci Róży i Henryka były zabawne. Kuliński w kil­ku scenach (zwłaszcza z sy­nem i teściem) pokazuje swój, rzadko wykorzystywany przez teatr, komiczny talent. Ale pewnie też się idiotycznie czuje w "sypialnianych" sce­nach zrealizowanych zupełnie i bez polotu, co w głównej mierze obciąża reżysera.

Żebym nie był niesprawied­liwy, muszę napisać, iż tylko dzięki aktorom (m.in. dawno nie oglądanej przeze mnie Małgorzacie Napiórkowskiej) można jakoś wysiedzieć w te­atrze i pośmiać się parę razy. Za mało to jednak, bym wy­szedł z teatru ukontentowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji