Irlandzka elegia
Przedstawienia Bogdana Hussakowskiego w krakowskim Teatrze im. Słowackiego mają swój specyficzny styl, wdzięk, poetycki nastrój, wpleciony, co oczywiste, w znakomicie skonstruowaną architekturę spektaklu, w ciągu zdarzeń scenicznych. Tak jest z graną jeszcze {#re#16541}"Iluzją komiczną"{/#} Pierre Corneille'a. Tak jest z inscenizacją "Tańców w Ballybeg" Briana {#au#1238}Friela{/#}. Być może dramaturgia tchnąca poezją, wieloznacznością, otwarciem na tajemnicę niedomówień i horyzontalnej głębi odpowiada reżyserskiej wrażliwości Hussakowskiego. Taka nieco przymglona lekkość teatralnej materii, rozmigotana cichymi pytaniami bez odpowiedzi, wymaga pewnej i delikatnej ręki reżysera.
Hussakowski sięgnął po "Tańce w Ballybeg" - "ze zwykłego zauroczenia tym tekstem". Brian Friel, współczesny dramaturg i prozaik irlandzki, od lat odnoszący sukcesy na scenach europejskich i amerykańskich, dotąd nie dotarł do polskiego teatru, choć powinien temu teatrowi być bliski ze względu na tematykę twórczości, psychologię bohaterów, fenomen zderzenia się różnych kultur, wątki emigracyjnych losów, ładunek ukrytych, jakby zgaszonych i wybuchających emocji.
"Tańce w Ballybeg" krytycy określili jako "wielką elegię poświęconą Irlandii, której już nie ma". Wszakże z rodzajowości irlandzkiej wyłaniają się znaczenia uniwersalne, zanurzone w ogólnoludzkich pragnieniach, tęsknotach i niespełnieniach. Mitologia lokalna przebija się dyskretnie, lecz z siłą, przez codzienną zwyczajność małomiasteczkowej egzystencji ku wyżynom, z których i na nas dziś pada cień.
Na scenie, przedstawiającej zagraconą kuchnię, króluje pięć wspaniałych kobiet, którym udzieliły swego talentu: Anna Tomaszewska, Ewa Worytkiewicz, Hanna Bieluszko, Joanna Jankowska i Dorota Godzic. Na obrzeżach akcji podryguje z gracją i ładną dezynwolturą dwóch mężczyzn (Wojciech Ziętarski i Dariusz Siatkowski). Od czasu do czasu ożywia się siedzący z boku sceny Maciej Jackowski jako narrator, ale jakoś nie może wtopić się w całość i wnieść coś interesującego i ważkiego do tego, co się dzieje na środku sceny. Niewdzięczna rola. Trochę nudzi swymi monologami i komentarzami, jakby ktoś z obcego świata. Ciekawą, bogatą i zagadkową postać Jacka, katolickiego misjonarza, który powrócił z Afryki, kreuje Ziętarski. Siatkowski w roli Gerry'ego demonstruje świetną sylwetkę i sprawność sceniczną.
Sporo w tym przedstawieniu szczęśliwie nieuchwytnej poezji. Sporo wzruszającego piękna, upominającego się jakby na stronie o to, co niewidzialne, a więc najważniejsze.
Z reżyserem i aktorami dobrze zestroili się twórcy scenografii, muzyki i tańca.