Artykuły

Gość w brązowej pilotce

"Jednocześnie" - monodram Pawła Pabisiaka w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Nie ma w nim skargi. Że tamta, proszę pana, długa jazda koleją nie bardzo się udała, że niegdysiejsza noc sylwestrowa, proszę pani, przeszła po grudzie, że, proszę was, popijanie tanich ruskich win musujących smak wypłukuje na amen, marzenie o podróży do jasnej Gruzji jakoś nie nazbyt chętnie się ucieleśnia, i w ogóle, proszę was, kuśtyka to życie, łba nie chce unieść, samo siebie wlecze dokądś bez większego przekonania, tak tylko, byle leźć...

Nic z tych zawodzeń. Żadnych zbolałych intonacji, cienia miny kundla zbitego w deszczu, brak mulistej zawiesiny kumpelskich spotkań po latach, kiedy piąty kieliszek zmienia stolik w konfesjonał lepki od życiowych żalów. Powiem więcej. Gdy z grubsza w połowie monodramu "Jednocześnie", co go Małgorzata Bogajewska z Pawłem Pabisiakiem w jedynej roli na scenie Teatru KTO wyreżyserowała wg prozy Jewgienija Griszkowca, człowieczek z rudą brodą wdziewa archaiczne gogle i brązową pilotkę jeszcze z heroicznej epoki dwupłatowców ledwo odrywających się od ziemi - wygląda dzielnie, nawet bardzo dzielnie.

Przyszedł opowiadać. Wszedł tak, jakby przyszedł z nami, po czym wyszedł przed, stanął, odwrócił się i odważył mówić o spokojnych fiaskach kolejnych swoich dni. Żadnej skargi. Tylko trochę speszenia i odrobina najzwyklejszej nieudolności na początek. Żadnych łkań, że tu boli, tam uwiera, a jeszcze gdzieś indziej piecze. Przyszedł, by przez godzinę opowiadać bez pretensji. W programie czytam, że teatr Griszkowca to Nowy Teatr Sentymentalny.

Sentymentalny? Może. Ale jaki to sentymentalizm? Jaki jego smak, barwa, temperatura? Dni temu kilka wszedł na ekrany film Menzla "Obsługiwałem angielskiego króla". Może dlatego, że przed wizytą w kinie kolejny raz czytam tę olśniewającą prozę Bohumila Hrabala, a może dlatego, że na tej samej scenie, gdzie Pabisiak snuje niespieszną opowieść o delikatnie narastającej ruinie dni, Jerzy Zoń wystawił ongiś i do dziś pokazuje swój hrabalowski seans bez słów "Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać", może dlatego Pabisiaka człowieczek z rudą brodą, w archaicznych goglach i pilotce z heroicznej epoki dwupłatowców ledwo odrywających się od ziemi, jest dla mnie całkiem jak ten marny, piękny plankton ludzi Kerska, co go Hrabal w "Święcie przebiśniegu" w arcymistrzowskim pomieszaniu cierpkości ze słodyczą sportretował?

Człowieczek Pabisiaka podobną ma wielkoduszność dla wszelkich gatunków bólu. Nie wyszła miłość? Ktoś zaśmiał się z potknięcia? Szturchnął los? Trudno, trzeba to przyjąć. Jak tamci wirtuozi delikatnie narastającej ruiny dni Kerska - człowieczek Pabisiaka na wszystko, co przecież zna na wylot, wciąż od nowa patrzy uparcie tak, jakby to widział pierwszy raz, i tak też opowiada. Nade wszystko zaś, niczym piękne ludziki Hrabala - człeczyna Pabisiaka nie ma pretensji, nie ma ziarna oburzenia, nie protestuje, nie manifestuje rozczarowania i brak w nim społecznych tików rewolucjonisty, napastliwie pragnącego majstrować przy świecie.

Który to już w KTO seans, co jest seansem pogodzenia? Piąty? Ósmy? Dziesiąty? Tu się wypoczywa od rewolucyjnych manifestów scenicznych socjalizującej naszej młodzieży reżyserskiej. Człeczyna Pabisiaka nie znajduje w sobie pogardy dla niesprawiedliwego świata. Człeczyna Pabisiaka znajduje w sobie tylko moc ciepłego zdumienia światem, zdumienia wszystkim, co jest w świecie. Tak, to specyfika naszych braci Czechów, od których żeśmy się niczego nie nauczyli. To są historie Haszka, to są opowieści Fuksa, to są bajania Hrabala, to są wreszcie akapity Kundery.

Nie pyskuje więc na los i Boga człeczyna Pabisiaka. Nie pyskuje. Wychodzi tylko zalękniony z grupy naszej, staje naprzeciwko nas i zaczyna snuć opowieść o przeszłych swych dniach, co były jak jedna szarość. Tadeusz Kantor pisze gdzieś, że właśnie taki był początek teatru - ktoś opuścił tłum, by stanąć twarzą w twarz z tłumem i gadając o pozornie byle czym, w istocie dotykać spraw naprawdę sekretnych, odwiecznych i bez szans, że ktoś kiedyś udzieli odpowiedzi jasnej. Pozostaje tylko poniewierka w domysłach tanio pocieszających, nieudolnie tłamszących lęki. I spokojne smakowanie wszystkich rzeczy świata tego, bez oddzielania ziaren od plew.

Smakuje więc człeczyna Pabisiaka. W godzinnej opowieści enty raz smakuje wszystkie hektolitry sowieckich szampanów, z których każdy zawsze był dziewiczy jak pierwsze lody dla chłopca. Nie nudzi go spacer po odwiecznym marzeniu o podróży do jasnej Gruzji. Włącza mały, biały wiatrak, i stara jazda pociągiem jest trochę mniej duszna, pamięć o niegdysiejszym sylwestrowym ochlaju już tak bezlitośnie nie pali gardła. A w głowach, co słuchają spowiedzi znakomitego w swej delikatności Pabisiaka, budzą się spowiedzi podobne. Tak myślę. Podobne spowiedzi i podobna ciepła bezradność.

Tak, bezradność. Bo gość KTO wdziewa oto wiekowe gogle, zakłada pilotkę z epoki dwupłatowców jak ołów i rozwija wielką mapę - wyborną starą grafikę anatomii człowieka. Tajemne krajobrazy! Różowe owale! Wciąż wiemy o nas tyle, co zawsze? Tak. Bogajewska uczy: nie będzie innych odpowiedzi. Tylko te owale, niczym jakieś niepojęte planetoidy niemo wirujące na najdalszych krawędziach Drogi Mlecznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji