Artykuły

Bestialskie zniszczenie holu

"Zbombardowani" w reż. Mai Kleczewskiej w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku - dodatku Kultura.

Pierwszy raz spektakl Mai Kleczewskiej sprawia wrażenie wymęczonego, kończonego bez wiary w przyjętą estetykę, finałowe przesianie. Jakby w trakcie pracy reżyser zobojętniała na bohaterów. Czasem najzdolniejsi mają słabszy dzień.

Fantasmagoryczna akcja "Zbombardowanych" dzieje się chyba w pięciogwiazdkowym hotelu w stolicy kraju rozwijającego się, może przodującego państwa trzeciego Świata. W Glasgow albo w Nairobi. Umierający na raka, pijany dziennikarz desperat terroryzuje młodą dziewczynę, którą kiedyś kochał. Póty grozi jej bronią, uprawia z nią seks analny, poi szampanem, póki do hotelu nie wpadnie półnagi islamski bojówkarz z kałasznikowem. Wtedy role kata i ofiary zostaną odwrócone.

Scenograf Katarzyna Borkowska ustawiła na scenie labirynty czerwonych, obitych skajem foteli, doniczkowe palmy, powiesiła żaluzje na wyimaginowanych oknach. Aktorzy zamiast w hotelowym pokoju grają w poczekalni, palarni hotelowej lub ekskluzywnym holu. Dominuje wrażenie komfortu. I pustki. Przestrzeń, w której szamocą się bohaterowie, wypełnia jedynie w uwerturze do spektaklu demonstracyjnie słodka i chora piosenka Anthonego.

Dramaturgia Sarah Kane powinna być wyzwaniem dla Kleczewskiej, okrucieństwo autorki powinno się spotkać z okrucieństwem reżysera. Kleczewska nigdy nie unikała drastyczności, z całą bezwzględnością pokazywała krach moralności, triumf przemocy, atrakcyjność zła. A jednak pierwsze wrażenie widza to absolutny brak głębi wypowiadanych na scenie fraz, emocjonalnego dna, psychologicznego echa. Aktorzy wygłaszają papierowe słowa, wyżymają je z emocji jak mokre ręczniki. Słowa brzmią płasko, bo ich kotwicami były w oryginale dosłowność i drastyczność. Jednak Kleczewska świadomie stonowała wizualną przemoc "Zbombardowanych". Założyła, że niewiele staje się tu naprawdę, Ian nie zjada trupa dziecka, żołnierz tylko udaje, że go oślepia, gwałci. Nic więc dziwnego, że słowa Kane zerwały się ze smyczy konkretu i zamiast polecieć - spadły na pysk.

Porozbijały się o lastriko na scenie. Kleczewskiej pozostało jedynie podkręcanie inscenizacją zamierającego rytmu tekstu, skupienie się na wysiłku aktorów włożonym w zdemolowanie scenicznego świata po to, żeby nadążyć za zniszczeniem duszy człowieka Kane. Publiczność jest uwolniona od strachu i zagrożenia. Uwięziony w trzecim rzędzie na widowni nie boję się świata Kane, a chyba powinienem. Nie jestem ani z cierpiącą, złamaną psychiczne Cate Sandry Korzeniak, ani z szalonym, bestialskim Żołnierzem Sebastiana Pawlaka, ani z umierającym Ianem Krzysztofa Globisza. Oglądam spektakl jakby na ekranie telewizora. Śmiertelna choroba Iana jest czysto deklaratywna. Globisz prezentuje się bardzo dziarsko i zdrowo. Nie dostaję żadnego dowodu na to, że jego bohater zdycha. Kleczewska najwyraźniej zawiodło oko w zestawieniu pary Globisz - Korzeniak. Nie ma między nimi żadnej energii przekroczenia, żadnej seksualności. A przecież mimo wszystko Cate chce tego trupa, po to przyjechała. Nie czuję jej głodu ani żądzy Iana wobec niej. Jedyna emocja, jaka wyrywa mi się z piersi, to żal za zniszczoną tapicerką, zalaną podłogą, pomazaną sprayem ścianą eleganckiego holu, powyrywanymi i podeptanymi łodygami sztucznych palm. Wyobrażam sobie ogrom pracy, jaki stoi przed ekipą techniczną, która musi to wszystko posprzątać i naprawić przed kolejnym przedstawieniem. Chyba nie o taką empatię Kleczewskiej chodziło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji