Artykuły

W moim klubie

- Miałam szczęście, a może wielkiego pecha, że dostałam się do zespołu, którego dyrektorem był Adam Hanuszkiewicz. Hanuszkiewicza do dzisiaj uważam za wybitnego człowieka teatru, ale był szalenie autorytatywny. Dla mnie, młodej aktorki, to było zabójcze. Może dlatego że w szkole teatralnej prowadzono mnie za rękę? - mówi BARBARA MŁYNARSKA-AHRENS, założycielka Klubu Miłośników Żywego Słowa w Zurychu.

Dziewczyna z okładki "Zwierciadła" z 1967 roku. Barbara Młynarska-Ahrens. Ma uśmiech brata Wojciecha Młynarskiego, a młodzieńczą energię bratanic: Agaty i Pauliny. Jak potoczyły się jej losy po obiecującym okładkowym starcie? Żyjąc w cieniu brata, nie umiała znaleźć dla siebie miejsca. Świadomie zrezygnowała z wymarzonego zawodu, aby poszukać innej drogi. Udało się. Po wielu dramatycznych doświadczeniach może powiedzieć, że jest szczęśliwa.

Przyjechała pani do Szwajcarii 36 lat temu. Założony przez panią Klub Miłośników Żywego Słowa istnieje 20 lat, obchodzi też pani z mężem 20. rocznicę ślubu. Jest pani gotowa na wspomnienia?

- Tak, skończyłam 60 lat i nie wstydzę się rozmawiać otwarcie o swoim życiu.

W październiku 1967 roku pani zdjęcie na okładce "Zwierciadła" było co prawda czarno-białe, ale początek pani drogi artystycznej zapowiadał się różowo.

- O nie, zapewniam, nie było tak różowo. Owszem, byłam pełna pasji, zwariowana, Boże, jakie miałam pomysły na życie, ile emocji się za tym kryło.

Tuż po szkole teatralnej debiutowała pani w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Zaraz potem był Teatr Narodowy i rola Zosi w "Weselu" reżyserowanym przez Adama Hanuszkiewicza, które miało 320 przedstawień. Dobry początek.

- Miałam szczęście, a może wielkiego pecha, że dostałam się do zespołu, którego dyrektorem był Adam Hanuszkiewicz. Hanuszkiewicza do dzisiaj uważam za wybitnego człowieka teatru, ale był szalenie autorytatywny. Dla mnie, młodej aktorki, to było zabójcze. Może dlatego że w szkole teatralnej prowadzono mnie za rękę? (Miałam niesłychanych pedagogów: Ryszardę Hanin, Janusza Warneckiego, Zofię Małynicz, Zofię Mrozowską, Ludwika Sempolińskiego, Kazimierza Rudzkiego). Nie spełniałam oczekiwań Hanuszkiewicza, nie miałam szans na pokazanie swoich możliwości.

Wydawałoby się, że miała pani wszystkie warunki do wspaniałego startu: siostra znanego już wtedy Wojciecha Młynarskiego, młoda, piękna, utalentowana, zapraszana na salony przez ciotkę Neli Rubinsteinową...

- Patrząc z boku, rzeczywiście, kolorowy świat, ale tak naprawdę byłam zakompleksioną, nieśmiałą, niepewną siebie dziewczyną.

Wpatrzoną w starszego brata...

- To on był gwiazdą, a jego talent i ogromny dynamizm, z jakim zawojował wtedy estradę, onieśmielały mnie i paraliżowały. Żona mojego brata również była aktorką i nagle okazało się, że jest nas za dużo. Za dużo Młynarskich. Wielokrotnie to słyszałam. Miałam 21 lat, kiedy w tajemnicy napisałam pierwszy tekst. Pamiętam, że gdy przyniosłam go do bardzo znanego kompozytora, odpowiedział, że nie napisze do tego muzyki, bo i tak nikt nie uwierzy, że to moje. Łatwo mnie było onieśmielić. Może gdybym była agresywniejsza, umiała się przebić, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale tak się nie stało. Marzyłam tylko, żeby gdzieś uciec.

Dokąd pani uciekła?

- W tamtych czasach trudno było ot tak wyjechać z Polski. Ale życie przynosi niespodzianki. Do Teatru Powszechnego przyszło zaproszenie do wytypowania młodych aktorów, którzy jak co roku wzięliby udział w Festiwalu Teatralnym w Avignionie. Warunkiem była znajomość francuskiego. Zostałam zakwalifikowana do wyjazdu, co było dla mnie wielką nobilitacją. W tej międzynarodowej teatralnej rodzinie Polaków było niewielu. Podzielono nas na dwie grupy. Znający bardzo dobrze język francuski dostali się pod opiekę wspaniałego reżysera teatralnego - Jeana Vilara, a pozostali, do których i ja należałam, do grupy prowadzonej przez światowej sławy choreografa Maurice'a Bejarta.

W dzieciństwie poważnie pani chorowała, przez dwa lata była unieruchomiona. Czy tak intensywna praca z ciałem to nie było zbyt trudne zadanie?

- Rzeczywiście w wieku 12 lat zachorowałam na gruźlicę kręgosłupa i dwa lata leżałam w gipsowym łóżku. Na szczęście wyzdrowiałam i nauczyłam się chodzić na nowo. A kiedy z pięcioma dolarami w kieszeni, nową walizką i płonącymi uszami czekałam na samolot do Paryża, byłam najszczęśliwsza na świecie. Miałam wizę na dwanaście dni i nic mnie więcej nie obchodziło. Chciałam udowodnić, że umiem zrobić coś sama, że nie odcinam kuponów od tego, że się nazywam Basia Młynarska, że moim stryjecznym dziadem był Emil Młynarski, twórca Filharmonii Narodowej, dyrektor Teatru Wielkiego.

Planowała pani, że ten pobyt nie skończy się po wyznaczonych 12 dniach?

- Nie mogłam zostać w Paryżu dłużej bez pozwolenia odpowiednich władz. Postanowiłam pójść pod adres, który dostałam przed wyjazdem od znajomego. Spotkałam tam grupę młodzieży. Wśród niej przystojny, czarnowłosy chłopak. Polak, student chemii z Bazylei w Szwajcarii. Pomógł mi załatwić formalności, a potem pokazał Paryż. Mieliśmy dla siebie jeszcze dwa dni. Zakochaliśmy się w sobie. Wróciłam do Warszawy, on do Bazylei. Po trzech latach w Szwajcarii wzięliśmy ślub.

Dzisiaj młodzi ludzie mówią, że trzeba inwestować w siebie. Pani też tak myśli?

- Nie, nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Bardzo mnie boli, kiedy słyszę to zdanie nawet we własnej rodzinie. Dzięki matce, która bezgranicznie nas kochała, dowiedziałam się, co jest w życiu ważne: trzeba inwestować w drugiego człowieka.

Czy dzisiaj dzieli pani swoje życie na etapy?

- Zdecydowanym zwrotem było dla mnie rozstanie z mężem.

Skończyła się miłość, która zrodziła się w Paryżu, najpiękniej, jak można sobie wymarzyć?

- Miałam świadomość narastającego dramatu, a nie mogłam nikomu tego powierzyć. Nie chciałam obarczać mojej ciężko chorej matki. Po prostu byłam wykorzystywana i zdradzana, lecz nie potrafiłam się od tego związku uwolnić. Nie mogłam zrozumieć, że przez 12 lat ktoś mnie oszukiwał. Zainwestowałam w nasze małżeństwo wszystko. Nauczyłam się niemieckiego, skończyłam szkołę bankową, pracowałam od rana do wieczora. Rano w banku, wieczorami prowadziłam zajęcia w studiu ruchu. On dwa razy oblewał dyplom, utrzymywaliśmy się z mojej pensji. Rzeczywistość była inna niż moje marzenia. Ponieważ nie umiałam się do tego przyznać, cierpiałam. Zachorowałam na psychosomatyczne zapalenie płuc. O mało nie umarłam.

Nie miała pani w Szwajcarii przyjaciół?

- To były trudne czasy. Rodzina mojego byłego męża nie chciała utrzymywać kontaktów z Polakami.

Dlaczego pani tam została?

- Spotkałam miłość mojego życia.

Stworzyła pani polski dom z mężem, Niemcem niemówiącym po polsku. Nie było trudności?

- Uwe kocha mnie, a wraz ze mną wszystkie moje pamiątki i wszystko, co jest mi bliskie. Rozmawiamy po niemiecku, ale milczę już po polsku, i w tym jest moja siła. To Uwe mi uświadomił, że aby wejść w nowy związek, muszę przyznać się do swojej klęski. Poznaliśmy się jako ludzie dojrzali, staramy się nie popełniać już starych błędów, rozmawiamy o wszystkim. Liczy się przede wszystkim przyjaźń. Znalazłam swoje miejsce na ziemi.

Założyła pani Klub Miłośników Żywego Słowa.

- Wychowywałam się w atmosferze podziwu dla sztuki. Nie mogłabym bez tego żyć. Po przyjeździe do Szwajcarii w 1971 roku znalazłam grupę zapaleńców związanych z organizacją Towarzystwo "Dom Polski" w Zurychu. Wśród nich artysta malarz Tadeusz Wojnarski i doktor Michał Lawina. Razem z nimi zaczęłam organizować wieczory literackie. Próbowaliśmy deklamować, tworzyć, dyskutować. Zawód aktorki był mi bardzo pomocny. Z czasem do Domu Polskiego zaczęły przyjeżdżać znakomitości polskiej sceny. Mój Klub powstał o wiele później.

Wtedy gdy zamknięto Dom Polski?

- Tak, to były lata stanu wojennego. Dom Polski zamknięto z powodu kłopotów finansowych, ale też na skutek prowokacji politycznej. Marzyło mi się utworzenie czegoś na wzór dawnych salonów literackich, dla stałego grona osób.

Udało się.

- W 1986 roku, kiedy Polska była jeszcze zniewolona. Stworzyłam "w gościnnym kraju Helwetów Małą Rzeczpospolitą" - jak wpisała do księgi pamiątkowej Zofia Kucówna. Moimi gośćmi byli m.in. Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Stefan Kisielewski, Andrzej Łapicki, Jan Nowak-Jeziorański, Ryszard Kapuściński, Tadeusz Konwicki, Wiesław Michnikowski. A zupełnie niedawno prof. Jerzy Bralczyk, Janusz Głowacki, Jerzy Radziwiłowicz. Dla członków Klubu to możliwość spotkania wielkich twórców: aktorów, reżyserów, dziennikarzy, pisarzy. To możliwość bezpośredniego kontaktu, dyskusji.

Czy trzeba w życiu wiele doświadczyć, żeby stać się kobietą wyciszoną i szczęśliwą?

- Mam już za sobą okres, kiedy walczyłam. Zrozumiałam, że przede wszystkim muszę być sobą. Jeśli w życiu przejdziesz przez ogień, wychodzisz zahartowana. Jako ktoś inny. Trzeba umieć się przyznać przed sobą: "tak, poniosłam klęskę". Dopiero wtedy można zacząć od nowa. Życie ma się tylko jedno i nikt nie ma prawa cię z niego okradać. Lepiej wszystko wykrzyczeć, wypłakać. Nie pozwolić, aby zginęła nam gdzieś po drodze radość życia.

Czasem tak trudno znaleźć powody do radości. Gdzie pani je znajduje?

- Kiedy było najtrudniej, najwięcej pisałam. A potem, gdy Włodzimierz Nahorny do moich wierszy skomponował muzykę, odczytałam to jako dobry znak. Tak, jakby mi ktoś powiedział, że nawet jak jest bardzo źle, jest gdzieś maleńka furtka. Prawdziwa radość to na pewno nie pełne frustracji kupowanie nowych rzeczy. Aby ją poczuć, trzeba uświadomić sobie, że życie na ziemi jest prezentem od Pana Boga. Czerpię radość z wizyt w Warszawie, w Skolimowie w Domu Aktora Weterana. Tam jest tylu wspaniałych ludzi. Wychowałam się w wielkim szacunku do starości, cała nasza wiedza pochodziła z tego, co mówili nam mama, dziadkowie i rodzina. Kiedy jestem w Skolimowie, zamieniam się w słuch. Radość dają mi spotkania z bliskimi.

Tyle indywidualności w jednej rodzinie. Jak wyglądają państwa relacje?

- Są bardzo serdeczne. Córki mojego brata to już dorosłe kobiety, matki. Agata ma dwóch synów Stasia i Tadeusza, Paulina córkę Alę. Obie są bardzo utalentowane i bardzo różne. Najważniejsze, że się kochają. Kibicuję ich wszystkim poczynaniom i chciałabym, żeby znalazły w życiu to, czego szukają. Brat jest dla mnie nadał wielkim autorytetem artystycznym, ale fakt, że jesteśmy daleko, spowodował, że znalazłam dystans do tego, co kiedyś bardzo mnie bolało.

Przyznała pani, że życie dziewczyny z okładki nie ułożyło się tak, jak pani sobie wymarzyła, ale dzisiaj spotykam pełną energii, uśmiechniętą kobietę...

- Z planami na przyszłość. Chociaż zawsze jestem przygotowana na to, że mogę wrócić do Polski, nie oznacza to, że siedzę na walizkach. Żyję pełnią życia. Mam wiele zajęć, bo oprócz Klubu prowadzę w Bazylei Szkołę Estetyki Ruchu. Myślę, że mam jeszcze wiele do zrobienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji