Artykuły

Jestem ciekawska jak małpka

EWA SZYKULSKA aktorstwo uznała za stratę czasu. Zajęła się biznesem, spróbowała też polityki. Od grania jednak, przyznaje, tak po prostu odejść nie można...

Ogromne oczy w kolorze wody i najbardziej chrapliwy głos w historii polskiego kina. Kobieta nieszablonowa. Wielka gwiazda lat 70. aktorstwo uznała za stratę czasu. Zajęła się biznesem, spróbowała też polityki. Od grania jednak, przyznaje, tak po prostu odejść nie można...

Mówi o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym. - To zależy, czego się żąda od życia. Może mnie niewiele trzeba? Ja wyrzucam z głowy rzeczy niedobre - wyznaje. - I jestem idiotyczną optymistką. Dzień bez słońca też jest fantastyczny. Kiedy myślę, kogo w życiu spotkałam, nie mogę ukryć radości. Czyż ja nie mam szczęścia do ludzi?! No, kurczę blade, mam!

Młodsza, ale bez liftingów

Lubi wszystko, co nowe. I nietuzinkowe. - Jestem i czuję się "obok". Nie potrafię inaczej - mówi. Gra w offowej "Miss HIV" Maćka Kowalewskiego w Teatrze Polonia. - To ostry spektakl, niepodporządkowujący się popularnym gustom. Przygotowując się do niego, spotykaliśmy się z osobami zakażonymi. Ks. Arkadiusz Nowak, który pomaga chorym na AIDS, raz spytał: "Zdajecie sobie sprawę, że teraz ludzie mogą na was, aktorów, dziwnie patrzeć, że może i wy macie AIDS?".

Z entuzjazmem pracuje z młodymi reżyserami. - Pasjonaci! Walą w ściany łomami i rozwalają je - mówi podekscytowana. Zagrała w spektaklu "Bomba" w warszawskim klubie M25. Z Anną Jadowską kręci właśnie odcinki nowego serialu "Królowie śródmieścia". W filmie "Dotknij mnie" tej samej reżyserki zagrała za darmo, nosząc z ekipą kable i sprzęty. - Przy nich czuję się potrzebna. I młodsza - rzuca. Widzi, jak dojrzałe kobiety często wpadają w pułapkę "pokolenia ludzi w pewnym momencie odtrąconych". - Przy trendzie, że wszystko musi być świeże i młode, staramy się przedłużać przynajmniej fizyczną młodość. Ale ja się nie naciągam! To chyba widać! - parska śmiechem. Patrzenie na cielesny upadek nie jest przyjemne, ale woli wypluć z siebie ten fakt z humorem, niż się nad sobą użalać. Występuje w musicalu "Klimakterium... i już" Elżbiety Jodłowskiej w Teatrze Rampa. - To spektakl terapeutyczny. Bo dla mężczyzn dojrzałe kobiety robią się przezroczyste. Przestają pachnieć kobietami, jak ja to nazywam. To wkurza!

Jak pod kloszem

Do szkoły teatralnej zdawała na próbę. - Chciałam być akceptowana, słuchana. No bo ludzie jak zapłacą za bilet, to muszą! - śmieje się. Dzieciństwo wspomina jako cieplarnianą atmosferę w domu, chodzenie "za rączkę". Zamiast kolonii - wakacje z babcią. Do przedszkola nie uczęszczała, bo można było złapać odrę. Pamięta spacery za miastem z tatą i siostrą Basią, dziś konserwatorką sztuki w Austrii. - Tata mówił na mnie "koń", bo ciągle biegałam - opowiada. Pamięta też, jak mając 14 lat, z latarką pod kołdrą chłonęła frywolne "Żywoty pań swawolnych" Brantóme'a. W wieku 18 lat mieszkała już sama. - Byłam zaradna, ale często jeździłam do domu po "stówę". Albo po zrobionym filmie brałam wypłatę i tydzień mieszkałam w apartamencie w hotelu w Krakowie... Młodość jest okropna! - wzdycha.

W oczach aktorki łzy pojawiają się tylko raz. Kiedy mówi o mamie. Próbuje posklejać się po jej niedawnym odejściu. Czuwając przy niej w szpitalu, przez cztery miesiące prawie nie pracowała. - W tym zawodzie to nie zawsze możliwe - zaciąga się papierosem. - Czasem jesteśmy stawiani pod ścianą. W naszym życiu dzieje się coś dramatycznego, a my pióra w tyłek i do przodu. - Wspomina: - Tatę kochało się słonecznie, był jednym wielkim uśmiechem. Z mamą to była trudna miłość. Bo się konfliktowałyśmy. I żadna nie ustępowała. Miałyśmy mnóstwo cech wspólnych: emocjonalność i realizm zarazem. Mówiła mi: "Pamiętaj, nie jesteś pępkiem świata. Na to, żeby być zauważonym, trzeba sobie zapracować".

Dziewczyna z pokorą

Lekcję pokory odebrała przy kultowych już dziś "Dziewczynach do wzięcia" Janusza Kondratiuka. - Kamera poszła. Zjeżdżałam schodami ruchomymi w płaszczydełku z tygrysim kołnierzem. I jakiś facet złapał mnie za pupę! Dla niego byłam kimś z tłumu. A ja jeszcze myślałam, że jestem wielką, fantastyczną aktorką, bo właśnie skończyłam PWST... To była lekcja życia - wyznaje. Reżyser filmu, a prywatnie jej pierwszy mąż, nauczył ją patrzeć na świat, na sztukę. - Że aktorstwo to nie tylko posłannictwo, romantyzm i Mickiewiczowski Konrad. Że to też odrobina przyziemności, brudu, codzienności.

I niezależnie, jak się potem potoczyły losy naszego związku, myślę, iż świetnie, że spotkałam takiego faceta - dodaje z przekonaniem.

Kiedy słyszy zarzuty, że po tylu kapitalnych kreacjach gra, i to już od lat, debilkę w sitcomie "Sąsiedzi", nie sili się na filozoficzne wywody. - Przecież to cudowne zagrać przygłupiastą Helenkę! Ten serial traktuję z rozczuleniem. To takie ciągłe imieniny u cioci. Sympatycznie, domowo - opowiada. W cięższych momentach życia łatwiej jej było przyjechać na plan serialu i uśmiechać się, choć w środku była gorzka, niż gdy później musiała zagrać w filmie scenę dramatyczną. Bo była zbyt rozedrgana. Cieszy się, gdy ma jechać 4,5 godziny pociągiem na plan do Gdańska. - Cudnie jest podróżować! Marzę o Chinach. Jestem ciekawska jak małpka.

Podchodzić pod górkę

Historia z młodości: - Kiedyś pan z Warsu przyniósł mi kawę, o którą nie prosiłam. Pogadaliśmy chwilę. Nie chciał pieniędzy, a odchodząc rzucił: "Och, żeby pani tylko wiedziała, jak moja żona pani nienawidzi!".

Rozpoznawalność jest dla niej sympatyczna. W supermarkecie, na ulicy. - Lubimy być lubiani. I niech nikt nie chrzani, że jest inaczej! - mówi z typową dla siebie szczerością. Kiedyś zaparkowała przed domem, bo bardzo się spieszyła, zaraz miała jechać na spektakl. Czekała na windę. Podszedł chłopak: "Pani Ewo, pani zabierze radio z samochodu, inaczej ja będę musiał nim się zająć". "Teraz nie mogę, muszę jechać na górę. Ale bardzo was proszę, nie kradnijcie mi nic z auta" - poprosiła. Nie tknęli.

Dwa lata temu na spotkaniu z bohaterami filmu o Panu Samochodziku wzruszyła się. - Byłam ja, czyli Karen, i Stasio Mikulski, grający Pana S. Spodziewaliśmy się głównie dzieci, ale one się w sali dusiły, bo przyszli ich rodzice i dziadkowie. Chcieli nas zobaczyć po latach.

Mówi, że sukcesem niektórych aktorów jest samo to, że trwają. - Nigdy nie byłam na topie. Bo jak człowiek wdrapie się na Mount Blanc aktorskiej popularności i zatknie już swoją flagę, to zawsze znajdą się tacy, którzy go zrzucą. Ja całe życie wspinam się pod górkę.

Tylko nie Julia

- Ostatnio pan z warzywniaka nie mógł dojść, skąd zna moją twarz. Dopóki się nie odezwałam - śmieje się. Reżyserka Lidia Zamkow powiedziała kiedyś o niej: "Takie to ładne, może i zdolne, ale z tym głosem to ona Julii nie zagra". Nie zagrała. Przez nietypowo zbudowane struny, którym zawdzięcza swój niski głos z chrypką, ominęło ją mnóstwo ról. - Nie szkodzi. W pewnym momencie sama stwierdziłam, że dobrze być inną niż wszyscy.

Obok Brylskiej i Tyszkiewicz należy do "wielkiej trójki" polskich aktorek uwielbianej przez Rosjan. I tak jest do dziś. Nadal grywa w byłych demoludach. - Odwieczny problem zagranicznych produkcji: podłożyć pod mój głos aktorki o przybliżonym tembrze? W komedii "Casus belli" rosyjski reżyser zrobił mi dowcip, bo w filmie "mówię" znacznie wyższym, czyściutkim głosikiem. No, trochę się wkurzyłam.

I emocje, i analiza

Jako dziecko ciągle była na czyichś kolanach, więc bliskość jest dla niej naturalna. Nigdy nie potrafiła udzielić wywiadu przez telefon. Potrzebuje popatrzeć w oczy, dotknąć. Ale unika tłumu. Z bezosobową masą nie da się porozmawiać. Na bankiety nie chodzi, nie czuje się tam potrzebna. - Ten jarmark próżności leciutko śmieszy, to strasznie na pokaz. U nas wszyscy mają tendencję do mówienia o sobie fantastycznie. A ja przyznaję się do swoich niedoskonałości. Jestem tylko człowiekiem. Częściowo nawet kobietą - ironizuje. - Może mam chwilami zaniżoną samoocenę. Kiedy reżyser zaproponuje mi rolę, zaraz myślę: "Dlaczego ja?". Kompleksy? Nie przyznam się. Ale znam swoją wartość.

Jedna z pozytywnych i niepozytywnych cech aktorki to spontaniczność. I to niezależnie, co z tego potem wynika. - Prawda jest znacznie ciekawsza od kłamstwa. Ja nie wymyślam siebie. Dla nikogo. Może za dużo gadam, ale staram się nie mądraluchować. Po prostu mówię, co czuję - przyznaje. Czy bezpośredniość zjednuje jej bardziej wrogów, czy przyjaciół? Nie zastanawiała się. Z wiekiem jednak złagodniała. Dawniej potrafiła złościć się choćby na reżysera. Bo atmosfera w pracy taka, że nie da się pracować. Trzeba było ją oczyścić. - Czasem się boksowałam: "Eee, nie wypada". Ale wystarczała "seta" i wygarniałam. W cztery oczy?! Nie, to by było za mało zabawne! Na forum publicznym! - śmieje się głośno. - Ale potem i tak odchorowywałam to strasznie.

O sobie mówi: niespójna mieszanka różnych rzeczy. - Jestem nademocjonalna, ale też analityczna. Z jednej strony umiar, z drugiej szaleństwo. Niejedno! - Ewa Szykulska uśmiecha się zagadkowo. - Wariatka totalna! W kontaktach z facetami też... Nie, już nic nie powiem! Człowiek obnażony jest nieciekawy.

Z mężem, psami i Adolfem

Co ją zauroczyło w obecnym mężu? - Był przeciwieństwem pierwszego. Nie rozbierał "Pana Tadeusza" na części. Dziwne, że się przez te 30 lat nie rozstaliśmy, bo Zbyszek to umysł ścisły, inżynier, a ja jestem rozchełstana - mówi. Ale przyznaje, że chwilami są do siebie podobni. Furiaci. - Jeśli na jego histerię reaguję tak samo, robi się dom wariatów. Kiedyś naprawdę fruwały u nas serwisy i telefony. Do momentu kiedy się zorientowałam, że takiego serwisu obiadowego, jaki właśnie rozbiłam o ścianę, już nie dostanę - wzdycha. - Mąż z kolei potrafił rozwalić szybę, trzaskając drzwiami.

Kiedy kilka dni temu musiał wyjechać do Katowic, czekała do wpół do trzeciej w nocy, dopóki nie wrócił. - Jestem potwornie nadopiekuńcza. Myślę, że to dlatego, że nie mam dzieci. Przelewam uczucia na męża. I psy: Maksa i Florkę, sunie ze schroniska - czule głaszcze wiernego czworonoga. O tym, że mieszka pod Warszawą, 16 lat temu zadecydowała... Korsa, owczarek kaukaski. - Ponieważ nie spodobało jej się mieszkanie w Warszawie, zamieszkaliśmy z nią w Aninie. W pomieszczeniach socjalnych nad warsztatem samochodowym mojego męża. - I opowiada anegdotę: - Raz rozwiesiłam słoninę dla sikor. Nagle widzę czerwone oczka. Szczur! Zapytałam męża mojej siostry, który jest Austriakiem, czy mogłabym stworzenie nazwać Adolf. Przez dwa lata Adolf przychodził wyżerać słoninę. Potem zniknął. Odnalazł się w zeszłym roku w moim aucie. Najpierw przegryzł mi kable za jakieś 850 zł, a w tym roku nagle przestała mi świecić tablica rozdzielcza. Znowu zapłaciłam 400 zł. Za Adolfa - opowiada aktorka i kończy ze swadą: - Ale o żadnych trutkach nie ma mowy. Nie truje się stworzenia, z którym jest się po imieniu!

Ważny jest dla niej kontakt z niebem, ziemią, trawą, drzewami. Zimą dokarmia bażanty i dzikie kaczki. I z niepokojem patrzy, jak miasto wdziera się w jej spokojną okolicę. - Mieszkam w burakach - żartuje. - Od kiedy piorun uderzył w antenę satelitarną, a potem mój szwagier wszystko próbował przestawić na niemiecki, już ósmy miesiąc zbieramy się, żeby założyć wreszcie kablówkę. A od paru lat mam świetny okap. Przyjaciel go założył, tyle że nie podłączył. Przecież nie mogę być nachalna i co roku mu powtarzać, że jeszcze tego nie zrobił! Jest i genialny ekspres do kawy, ale nie chce mi się przeczytać instrukcji. Stoi nieruszany, od pół roku!

Anińskie lapidarium

W domu ma tzw. miks stylistyczny. Czarna szafka a la Ikea stoi obok artystycznej lampy własnej roboty. - Szaliki wychodziły mi krzywe, więc lata temu wzięłam się za robienie abażurów, żeby nie kupować sklepowego chłamu. Jednak to, co początkowo wygląda fantastycznie, udaje mi się totalnie zagracić - wzdycha.

Przywiązuje się do rzeczy. Zwłaszcza rodzinnych pamiątek. - Filiżanka po ciotce może mieć rysę, ale jej nie wyrzucę. Można ładnie pachnieć starością - wyjaśnia. Kocha kicz! Z przekory.- Jak zobaczyłam gdzieś kilim z jelonkiem na rykowisku, zaraz kupowałam. W ogrodzie rządzą gipsowe krasnale, kaczki i świnie. Widziałam nawet Marilyn Monroe z "podwiewem", ale już darowałam sobie. Nie miałam pomysłu, gdzie ją postawić. Ostatnio jednak kupiłam ropuchę. Ogromną. Jednooką!

Zapach tamtych lat

Od lat skupuje autentyczne ubrania z epoki. Głównie w Rosji, za kilka rubli. Buty, kapelusze, czechowowskie bluzki z surowego jedwabiu, koronkowe płaszcze. Nic nie wyrzuca. Mogą przydać się do spektakli. - Jak się już nie mieszczę, to przerabiam - opowiada. Ostatnio grała w bluzce zrobionej z pantalonów. A ubrania codzienne kupuje... w sklepach dla pań puszystych. - Bo tylko tam wchodzę w najmniejsze rozmiary! - aktorka wybucha śmiechem.

Kocha buty i torby. Te ostatnie sama projektuje. Obowiązkowo wielkie. Przy sobie nosi wszystko: od kosmetyków po szczoteczkę do zębów, stare listy, zdjęcia, perfumy. - W łazience mam mnóstwo buteleczek. W każdej coś jeszcze na dnie. Lubię je sobie przypominać - mówi. Pamięta bal w Hotelu Europejskim. Lata 70. - Masa pań, z tzw. prywatnej inicjatywy. W toalecie wszystkie pachniały "Opium". To był wtedy najdroższy zapach. Więc one po kropelce. A ja wyciągnęłam swoje i psiiiik! Jedno długie pociągnięcie. I drugie, psiiiik. Następnego dnia ciężko było wytrzymać.

Płodozmian konieczny

W wieku 17 lat wystąpiła w czymś na kształt teledysku duetu fortepianowego Marek i Wacek.

- Grałam panienkę z ich snów. Tak zarobiłam swoje pierwsze 1800 zł - wspomina. - Wypłacili mi należność i poszłam z nią do szkoły. I zostawiłam w teczce pod klasą. Kiedy po nią wróciłam, nie było ani pieniędzy, ani srebrnego tissota babci, który też wzięłam ze sobą. Stwierdziłam wtedy, że aktorstwo to strata czasu i pieniędzy. I po latach w pewnym momencie pomyślałam sobie: chrzanię. Zajęłam się biznesem.

- W 1989 r. jej firma Ewa Chantal sprowadzała używane auta z Francji. - Dlaczego akurat to? Zawsze szłam na łatwiznę! Mój mąż zna się na samochodach - mówi. Ona też lubi cztery kółka. Jeździ mercedesem, ale trzyma też poprzednie auto. - Nie liczę mu lat, Mercedes to przecież kobieta! Traktuję ją jak ciotkę rezydentkę, już na emeryturze - tłumaczy. Tak samo jak stary skuter Yamaha, którym jeździła po bułki do sklepiku. Jej firma przetrwała jednak tylko rok.

- W pomnażaniu pieniędzy jestem marna. Jak są, wydaję - przyznaje bez ogródek. - A od grania tak po prostu odejść nie można.

Autobiznes był próbą zmiany. Podobnie jak tworzony m.in. z Karolem Strasburgerem prywatny teatr objazdowy "Maska". - Rozmaitość i zaskoczenie, to jest to! Tłucze mnie monotonia, przewidywalność. Z natury jestem leniwa. Dlatego zmiany są sympatyczne, zwłaszcza gdy nie ja je prowokuję, a los. I ludzie, którzy sobie mnie wybierają- mówi. W czasach PRL-u dzięki filmom, festiwalom i teatrowi Józefa Szajny wyjeżdżała m.in. do Meksyku, Skandynawii, Kanady. - W Polsce nie czułam się zadrutowana. Nawet jeśli zaraz po przylocie musiałam oddać paszport.

Próbowała i polityki. Była radną w Wawrze.

- Zgodziłam się przez głupotę - wzrusza ramionami. - I nie spodobało m i s ię. Będąc przedstawicielką wolnego zawodu, wiem, że wszystko, co robię i mówię, idzie na mój rachunek. A tam byłam podporządkowana. Polityka zwiększa ilość adrenaliny, ale to idzie w złym kierunku. Ambicje, ambicyjki... Jestem marnie przylepna do wyznaczonego krzesełka. A pewna osoba bardzo próbowała na nim usiąść, i to wszelkimi sposobami... Nie chcę do tego wracać.

Co więc uważa za swój sukces? - Ze się nie zeszmaciłam. Że próbuję żyć w zgodzie ze sobą. Nie podłożyłam nikomu świni. I nie żałuję ani złych filmów, ani błędnych decyzji - zastanawia się chwilę. - Nic bym w życiu nie zmieniła! Ale żyć jeszcze raz? Nie, nie chciałabym!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji