Konfrontacje bez grand prix
XXXII Opolskie Konfrontacje Teatralne "Klasyka Polska" podsumowuje Iwona Kłopocka w Nowej Trybunie Opolskiej.
Zakończone w sobotę XXXII Opolskie Konfrontacje Teatralne przyniosły cztery nagrody twórcom "30 sekund" w teatrze Kochanowskiego - za reżyserię, scenografię i dla dwóch aktorów.
Trzy godziny czekali wierni teatromani na ogłoszenie werdyktu. Pół godziny po północy z soboty na niedzielę jury (Ewa Szum, Piotr Kruszczyński, Jacek Kopciński, Andrzej Witkowski i Maciej Prus - przewodniczący) oznajmili swoją decyzję po obejrzeniu sześciu przedstawień konkursowych. Grand prix nie przyznano, ale też nikt się go nie spodziewał.
Nie było w tym roku na opolskim festiwalu przedstawienia wybitnego, doskonałego, porywającego. Ale to nie znaczy, że festiwal był kiepski. Trzeba pamiętać, że jest on odbiciem kondycji narodowej klasyki na polskich scenach, a ta ostatnio nie jest najlepsza Rada programowa festiwalu miała poważny kłopot, by ułożyć sensowny program.
Publiczności i krytykom bardzo podobało się przedstawienie zakopiańczyków i wielu widziało w nim kandydata do nagród. "Dzień dobry państwu - Witkacy" zachwycił cudownym zespoleniem myśli autora, reżyserskiej wizji i mistrzostwa wykonania Andrzej Dziuk, guru zakopiańczyków, nie jest jednak szalonym eksperymentatorem. On czyta Witkacego wnikliwie i pozostaje mu wierny. Takie też było jego przedstawienie - na pewno numer jeden tych Konfrontacji - słusznie nagrodzone najwyższą nagrodą zespołową.
Największą wartością zakończonego festiwalu jest bardzo interesujące zderzenie wizji młodych i starych twórców - konfrontacja sposobów myślenia o klasyce i teatrze jest przecież główną ideą OKT. I pod tym względem należy festiwal uznać za udany. Gdyby oceniać odwagę i odkrywczość interpretacji, to zwycięzcą powinna zostać Bogna Podbielska z opolskim "30 sekund" [na zdjęciu]. Przedstawienie teatru Kochanowskiego moim zdaniem było najbardziej ambitną, choć nie do końca spełnioną w realizacji propozycją spojrzenia na klasyczny dramat. Cieszy też sukces naszych aktorów - Mirosława Bednarka (Sforka), który stworzył w przestawieniu najlepszą kreację, i Macieja Namysły, którego Szczęsny jest najbardziej dojrzałą rolą, jaką ten aktor zagrał na opolskiej scenie.
Z jednej strony mieliśmy więc przedstawienie debiutantki, a z drugiej - inscenizację "Balladyny" Krystyny Meissner, artystki bardzo doświadczonej, która zaimponowała bardzo młodym, nowoczesnym, a jednocześnie dojrzałym spojrzeniem na klasykę.
Z tego zderzenia można wyciągnąć optymistyczny wniosek, że jeśli młodzi, czasem zachwycający śmiałością wizji reżyserzy (jak Michał Zadara ze swoją "Odprawą posłów greckich") będą nadawać ton, a starzy nadążać za oczekiwaniami współczesnej publiczności, to czeka nas jeszcze wiele wspaniałych przeżyć związanych z tekstami, które są podstawą naszej kulturalnej tożsamości.
Największym rozczarowaniem tegorocznego festiwalu był występ zespołu Teatru Powszechnego z Warszawy. Publiczność obdarzyła go ogromnym kredytem zaufania, oblegając oba spektakle "Gwałtu, co się dzieje" i słono płacąc za bilety. Niestety, ta inscenizacja Fredry nie miała widzom wiele do zaoferowania ponad widok twarzy znanych i lubianych aktorów.
Choć konkursowe zmagania dobiegły końca, Konfrontacje jeszcze trwają. Dziś prawdziwy rarytas - "Wielkie kazanie księdza Bernarda", monodram wg Leszka Kołakowskiego z genialną kreacją Jerzego Treli. Ostatni raz festiwalowy hymn zabrzmi 8 maja, kiedy zaprezentuje się Teatr Wybrzeże z Gdańska, który pokaże głośną inscenizację "Tytusa Andronikusa" Szekspira z Mirosławem Baką w roli tytułowej.
***
Na festiwal klasyki polskiej trzeba chuchać i dmuchać
MACIEJ PRUS, przewodniczący jury XXXII Opolskich Konfrontacji Teatralnych - Klasyka Polska.
Długo rodził się tegoroczny werdykt. Nie było łatwo go wypracować?
- Jury znalazło się w trudnej sytuacji. Poziom Konfrontacji był wyrównany i paradoksalnie to właśnie stanowiło największą przeszkodę. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić.
Nikt nie zasłużył na grand prix...
- Nie było wyraźnego lidera, nie było kogoś, kto by błysnął i stanowił punkt odniesienia dla innych. O przedstawieniach decydowała raczej siła zespołów niż mocna indywidualność. Stąd nagrody zespołowe dla "Witkacego" i "Balladyny".
Mówi pan, że poziom był wyrównany. Ale jaki - wysoki czy niski?
- Jak na sytuację w polskim teatrze był on bardzo wysoki. My teraz mamy szczególny czas - w teatrze zachodzi dosyć dramatyczna wymiana pokoleń. To jest nowa jakość, z którą trzeba się zmierzyć.
Jury wyróżniło dwoje najmłodszych reżyserów - Bognę Podbielską i Michała Zadarę. Na czym polega ich siła?
- Zadziwiają mnie ich umiejętności reżyserskie - te czysto techniczne. To nie są przypadkowi ludzie. Widać jednak, że ulegają modzie, mają pewien znak rozpoznawczy. Ale to jest naturalne, zawsze jak wchodzi młode pokolenie, to można u nich znaleźć podobne cechy. Zachwyciło mnie, że dwójka najmłodszych twórców sięgnęła po najtrudniejsze utwory. "Horsztyński" jest najtrudniejszym dramatem Słowackiego, a "Odprawa posłów greckich" Kochanowskiego przestała istnieć w teatrze. Odkrywanie takich tekstów, to bardzo dużo. Ci młodzi reżyserzy dają też przykład innym. Za nimi pójdą ich koledzy. To również jest ważne.
Czego tym młodym jeszcze brakuje?
- Odnoszę wrażenie, że nie do końca jeszcze ufają aktorom. Być może nie umieją z nimi dość dobrze pracować.
Nie drażni pana, że w ich poszukiwaniach wiele jest gry współczesnymi gadżetami?
- Każdy czas ma swoje gadżety. Oni wychowują się w zupełnie innym świecie niż moje pokolenie. Mają zupełnie inne możliwości techniczne i nie można się dziwić, że z nich korzystają. Inna sprawa, że na początku młody reżyser chce maksymalnie dużo pokazać. Eliminacja tych środków, świadcząca o dojrzałości artysty, przychodzi z czasem. Tak musi być.
A sam festiwal opolski - jak się miewa?
- Dobrze. I trzeba na niego chuchać i dmuchać, bo to najważniejszy festiwal teatralny.