Samotność brodawki
Dziś, 28 kwietnia, po dwóch morderczych godzinach jałowego siedzenia i tępej kontemplacji pióra, które przecież znam na wylot, postanowiłem wziąć do galopu pamięć. Pomyślałem, że jeśli o premierze z 9 kwietnia mam samodzielnie raczej tylko ścisłe "NIC" do wypowiedzenia, to i chyba lepiej będzie, gdy powiem, co mi powie pamięć, niż gdybym miał w ogóle niczego nie wycedzić. A poza tym - w tej metodzie tkwi szansa na obiektywizm. W końcu jeśli moja pamięć pamięta, co pamięta, to akurat bardziej jej, niż moja sprawa. Może chociaż tym razem nikt mi nie zarzuci, że miast o spektaklu pisać, piszę o sobie.
Pierwsze słowo, które mi pamięć podszepnęła, to słowo brodawka. Rzeczywiście - była. Więcej powiem - brodawka nie dość, że była na scenie bez przerwy, to na dodatek się poruszała, czemu zresztą nie sposób się poważnie dziwić. Aktor Jerzy Święch miał do lewej dolnej powieki przylepiony mastiksem kawałeczek ciemnej gumy, a że - by tak rzec - nosiciel ciemnego kawałeczka wciąż się przemieszczał, to i kawałeczek siłą rzeczy się przemieszczał. Zresztą, tutaj w ogóle nie wolno mi się zdumiewać, nie wolno, bo guma na powiece grała rolę brodawki, Święch zaś grał rolę Tomasza Manna, a wiadomo przecież, że Mann, to był zwłaszcza taki pisarz, który na lewej dolnej powiece miał ciemną brodawkę, co zresztą jasno widać na fotografiach. Mam zatem brodawkę, mam i cieszę się, że ją mam, bo dwie godziny temu, gdym do pisania o przedstawieniu Krzysztofa Orzechowskiego zasiadał, tom nawet cienia brodawki nie miał. A poza tym - kto wie, kto wie, może jest właśnie tak, że fenomen Manna należy na scenie dźwigać - jak Święch - samą tylko brodawką?
Pamięć gada dalej. Mówi mi słowa, oznaczające rzeczy. I Pamięć znowu ma rację. Owszem, były tam rzeczy. Stół i krzesła były, zydel i radio, parawan i kapa na wielkim, bodaj żeliwnym łożu, jakieś książki były, lampa, wielka waliza, nożyczki i okulary. Jeszcze mikrofon, kapelusz, jeszcze bodaj gramofon oraz Zbigniew Kosowski. Był niewątpliwie, jako Frank, prywatny fryzjer Manna, który okaże się tajnym agentem gestapo. Pamięć mi mówi, że w kwestii Kosowski-Frank mało pamięta, mało, bo mętnie to była ponoć postawiona kwestia. To znaczy, owszem, nie powiedzieć się nie da - Kosowski-Frank owszem, strzygł Manna na scenie, owszem, wymachiwał nożycami, próbował być groźny szalenie, albo nawet i lisi, próbował i próbował, coś zawadiacko krzyczał momentami, owszem, ale jakoś małe to wszystko wyszło, żadne, miałkie, o niczym... Tak mi powiada pamięć, po czym dodaje: po prostu, agent znaczący tyle, co brodawka na powiece Manna, dziś nie ma więc już w istocie o czym mówić...
O czym w takim razie dziś, w trzy tygodnie po premierze, można jeszcze powiedzieć sensownie? Na co można sobie pozwolić, poza garścią słów znaczących garść rzeczy, które były? Co w słowach ustalić można, poza tym, że Mann był na brodawce, fryzjer zaś był gestapowcem jak brodawka? O czym? Co? Pamięć łapie się brzytwy i powiada, że o Katii Mann, granej przez Annę Dymną.
Strzygę uchem, a tu w sumie nic nowego. Pamięć ględzi to samo i tak samo, jak o fryzjerze. I znowu nie wiem - jak w przypadku Manna, jak w przypadku Franka - nie wiem, jaki był zasadniczy smak tej postaci. Wiem, że była, i niczego więcej już dziś nie wiem. Po co czytała rękopis "Józefa i jego braci"? Czemu Mann-brodawka robił jej koszmarną awanturę o okulary? Dlaczego oddała mu awanturą akurat o homoseksualizm? W jakiej sprawie Dymna-Katia, wiele razy, po wiele minut, w pozycji Sfinksa tkwi na zydlu? I dlaczego tak straszliwie kocha swojego Tomasza? Tak, wyciskam pamięć, chcę wiedzieć, a tu w istocie same rzeczy mi wyskakują. Rzeczy bez smaku, bez temperatury, jakieś golemy w biurze rzeczy znalezionych. Przy całym szacunku dla aktorów, których przecież nie zamierzam urazić, ale nic już na to nie poradzę, że pamięć - w trzy tygodnie po premierze - oddaje mi ich kreacje jako lite golemy, tak jak mi stół oddaje, krzesła i lampę. Chcę wiedzieć, o czym tak na dobrą sprawę spektakl był, a dziś już nawet tego nie wiem, w jaki się Mann szlafrok przebrał za parawanem. Więc o czym to było?
O genialnym pisarzu, który w domu, pod pierzyną jednak wielkim mentalnym karłem się okazywał oraz wielkim miłośnikiem dywagowania o nazistowskim przełomie swego narodu? Dobrze, ale gdzie w takim razie na scenie był Mann? Czyżby ukrył się w brodawce? A Katia, gdzie się skryła, jeśli rzecz chciała być opowieścią również o fenomenalnej kobiecie, która posiadła tę nieludzką wytrzymałość znoszenia domowych pojękiwań nieuleczalnego potwora lekomana? O Franku nie wspominam, bo wcześniej wspomniałem, że nie ma czego wspominać. Co zatem pozostaje?
Dziękuję pamięci. Już lepiej niech nic nie mówi. Niech milczy, gdyż po 456 godzinach od premiery przyniosła mi same tylko przedmioty, realne rzeczy plus brodawka i trzy rzeczy mentalne, czyli role. Zresztą, to akurat nie jest problem. U Prousta smak maczanej w herbacie magdalenki odsyła do identycznego, ale pierwszego smaku, ten zaś - przywołuje cały smak życia przeszłego. Nie w rzeczach zatem problem. Problem w tym, że przedmioty, które do mnie przyszły z tamtej premiery, do niczego, poza sobą, nie są w stanie mnie odesłać. Żaden konkretny smak nie powraca, żadna idea, myśl czy bodaj nerw. Żadne wzruszenia się na powrót nie generują. Rzeczy bez trzeciego wymiaru - taki to był spektakl.
W myśli raz jeszcze dotykam nieszczęsnej brodawki Tomasza Manna, badam, sprawdzam - i nic, kompletnie, jakby historia, w której przecież brała udział, nie pozostawiła na niej nawet najmniejszego śladu. Jakby fabuły, w której grała wielką rolę, w istocie w ogóle nie było.