Artykuły

Kwestie zapisuję w pamięci

- Jakoś tak jest w naszej kinematografii, że aferalne tematy, które pojawiają w mediach - czy to korupcja w sporcie, czy pedofilia, czy teczki - rezonują filmowo. Tak, jakby tych problemów nie było wcześniej. Trochę się boję, by te produkcje nie były efektem mody - mówi aktor SŁAWOMIR ORZECHOWSKI.

Jolanta Gajda-Zadworna: Czy bycie prezesem klubu sportowego to dobra fucha?

Sławomir Orzechowski: Okropnie marna. Mój bohater przekonał się o tym na własnej skórze. Sponsorzy, którzy kiedyś utrzymywali klub, w nowej sytuacji polityczno-społecznej splajtowali. Prezes Wysocki boryka się więc z elementarnymi problemami typu brak pieniędzy na prąd, papier do faksu itd. Nie mówiąc o finansach na nowych trenerów, sprzęt. Kiedy pojawia się Adam Zalewski, człowiek, który był kiedyś członkiem klubu, a po latach wrócił do 20-tysięcznego Szczelina z walizką pieniędzy, pojawia się nadzieja na zmianę sytuacji.

Serial nosi tytuł "Dwie strony medalu". Czy w końcu odsłoni kulisy działania polskich klubów, kiedy tyle mówi się o aferach w sporcie?

- Nie o to chodzi. Serial jest bardzo mocno osadzony we współczesności. Jeśli pokazuje "Drugą stronę medalu", to w kontekście wyborów, jakich dokonują bohaterowie. Nie tylko młodzi, uprawiający sport pod okiem prezesa Wysockiego. Także dojrzali ludzie, którzy muszą się jakoś odnaleźć w nowych gospodarczych realiach. Jesteśmy świadkami przemiany, jaka się w nich dokonuje. Momentami w pokazywaniu codziennych spraw zwykłych ludzi jest to serial szczery aż do bólu.

Prezes Wysocki to pozytywna postać?

- Jak najbardziej. To człowiek zatroskany. Bardzo lubi i szanuje ludzi. Jest jakaś niesprawiedliwość w tym, że los obchodzi się z nim tak surowo, że zostaje w pewnym momencie sam ze swoimi problemami, bez żony, która go opuszcza, i syna, którego rok wcześniej pochował.

Nie bez powodu pytam o ocenę bohatera, bo grywa Pan bardzo różnorodne postaci. I w każdym wcieleniu można Panu uwierzyć - i ekranowego łajdaka, i gangstera.

- ... i anioła...

Grał Pan kiedyś anioła?

- Pewnie i takiej roli bym się doszukał, ale nie w tym serialu. Teraz zagrałem po prostu człowieka. I bardzo się z tego cieszę.

Człowieka, z jego ograniczeniami, grał Pan, wcielając się także w mniej szlachetne postaci, choćby Jana w niezapomnianym telewizyjnym spektaklu pod tytułem "Miś Kolabo" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego.

- To jedna z ról, które - choć niełatwe i bardzo wymagające, nie tylko aktorsko - chętnie wspominam.

"Miś Kolabo" poruszał gorący dziś temat współpracy z dawnymi służbami bezpieczeństwa. W przygotowaniu są co najmniej dwa filmy fabularne na temat teczek. Co Pan o tym sądzi?

- Jakoś tak jest w naszej kinematografii, że aferalne tematy, które pojawiają w mediach - czy to korupcja w sporcie, czy pedofilia, czy teczki - rezonują filmowo. Tak, jakby tych problemów nie było wcześniej. Trochę się boję, by te produkcje nie były efektem mody, bo nie służy to ani tematowi, ani filmowi. Sam brałem kiedyś udział w podobnym przedsięwzięciu. Pozostał mi niesmak.

Co ma Pan na myśli?

- Nie chcę tu wymieniać tytułu, bo nie w tym rzecz. Chodzi o samo podejście do tego typu zjawisk. Sensacyjne, byle jakie i doraźne. Wszystko, co jest byle jakie, jest niedobre i niepotrzebne.

A podejmowanie takich tematów w kinie jest potrzebne?

- Widownia jest głodna rzeczy, które traktują poważnie o nas, o naszych sprawach, naszej przeszłości, ale trochę się obawiam, że nie jesteśmy jeszcze odpowiednio przygotowani, by o tym mówić. Wciąż nie potrafimy określić własnej tożsamości. Nabrać dystansu i z tej pozycji opowiadać o nas.

Debiutował Pan w bardzo trudnym okresie...

- To był rok 1983, bojkot telewizji, szczątki dekoniunktury. Mój rocznik wszedł w tzw. artystyczny niebyt, choć jeszcze w szkole teatralnej próbowaliśmy sił w różnych przedsięwzięciach scenicznych. Niektóre potem zaowocowały w myśleniu reżyserów o nas.

Komu, oprócz Pana, udało się zaistnieć?

- Z mojego roku widać Maćka Orłosia, który jednak poszedł w zupełnie innym kierunku. Inni koledzy gdzieś poginęli. Mówiąc to, nie chcę być nieskromny czy butny, że mnie się udało. Może miałem więcej szczęścia.

Czy to prawda, że nigdy nie zapomina Pan roli?

- Kwestie zapisuję w pamięci, jak na twardym dysku. Kiedy po dwudziestu latach wróciłem do sztuki "Czekając na Godota", potrzebowałem niewiele czasu na przypomnienie sobie całego ponad dwugodzinnego materiału.

Słyszałam, że został Pan niedawno filmowym policjantem?

- Na dodatek bardzo złym. W sensacyjnym serialu "Determinator" gram inspektora Gołębiowskiego.

Media obiegła niedawno informacja o załamaniu nerwowym grającego w tym serialu główną rolę Roberta Gonery. Czy aktorstwo może aż tyle kosztować?

- Może. Szczególnie kiedy siedzi się w jednym temacie tak długo jak Robert (zdjęcia trwają od miesięcy) i kiedy chce się wykonać wszystko uczciwie i perfekcyjnie. Ale on już jest na planie i pracuje. Proszę nie zapominać, że oprócz pracy, mamy jeszcze normalne życie. To też praca, dom, rodzina itd. Nie zawsze ma się siły, żeby to wszystko dźwigać. Czasem jest tego' po prostu za dużo, a za mało czasu dla siebie, żeby spokojnie to wszystko poukładać i najnormalniej w świecie odpocząć. Wyjazdy, rozłąki, napięcia - nas to też nie omija. A poza tym aktorstwo jest zawodem, gdzie czerpie się z siebie. Kiedyś ta energia się wyczerpuje.

Jak Pan odreagowuje zawodowe napięcia?

- Mam domek na wsi, otoczony lasem, zupełnie inna rzeczywistość, przyroda... To moja odskocznia. Ale lubię też podróżować, poznawać wciąż nowe miejsca, nowych ludzi, zaskakujące sytuacje.

Wędrujecie rodzinnie?

Tak, syn Tomek jeszcze z nami jeździ, choć ma 18 lat. Jesteśmy kumple. Nie tylko się kochamy, ale i lubimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji