Artykuły

Wielcy aktorzy na małej scenie

Swoją sztukę o Tomaszu Mannie, tak wysoko ocenioną przez Jana Kotta, Jerzy Łukosz określa tak: "jest tam czysta fikcja i pełna prawda". Ale zaraz dodaje: tyle, że nie jest to prawda, złożona z zewnętrznych faktów życia wielkiego powieściopisarza, lecz raczej biografia wewnętrzna.

Łukosz, naukowiec i pisarz, lau­reat literackich nagród im. Wyspiań­skiego, Piętaka, Stachury, doktory­zował się z Dzienników Tomasza Manna, wdarł się więc dogłębnie w sferę lęków i depresji autora "Buddenbrooków", nie mogącego pogo­dzić się ze zwycięstwem faszyzmu w Niemczech. Mann nie wrócił z emigracji, na którą udał się jeszcze w 1933 r., ale w sposób niezwykle intensywny przeżywał swoje oderwane od rodzinnego kraju, o czym świadczą słowa: "Jestem z natury zbyt dobrym Niemcem, aby perspektywa trwałego wygnania miała nie być dla mnie bardzo cięż­kim przeżyciem". Głos wodza III Rzeszy, przekonującego go do po­wrotu perspektywą wielkich awan­sów, a nawet propozycją sprawowa­nia funkcji prezydenta państwa - pojawia się w sztuce Łukosza tylko w snach pisarza jako wyraz jego rozterek. Dla Łukosza przeżycia Manna zdają się być jedynie pretek­stem do pokazania, jak władza kusi ludzi wybitnych, będących uznany­mi autorytetami moralnymi - do po­mocy w sprawowaniu "rządu dusz" nad narodem. Nie inaczej wszak po­stępowała władza komunistyczna w Polsce i, jak wiadomo, udało jej się zwerbować niektórych pisarzy do usług. W ludziach bowiem, również tych wielkich i sławnych, tkwi choćby przyczajony, nikły cień konfor­mizmu. A władza z kolei ma jakąś magiczną, demoniczną moc, która nieodparcie pociąga silne osobowo­ści, w tym również artystów. Pro­blem uniwersalny, sprawdzający się w każdej epoce, chodzi tylko o to, by go wydobyć w sposób pasjonu­jący.

W bydgoskim spektaklu warszaw­scy wykonawcy przekazali ideę sztu­ki zadowalająco - ale tylko w sensie oddania procesu myślowego. Nato­miast warstwa emocjonalna, psycho­logiczna utworu została jakby nie ruszona i dlatego dramat Łukosza pozostawia widza letnim. Do Hen­ryka Machalicy mam jeden general­ny zarzut: nie dał nam poznać, że obcujemy z genialnym pisarzem, który był wówczas (i jest właściwie do dziś) na ustach wszystkich. Nie czujemy w kreowanym przez niego Mannie żadnej żarliwości czy pasji, jednym słowem zabrakło formatu człowieka i twórcy, o którego nawet Hitler tak usilnie zabiegał. Mann Machalicy to tylko stary i zmęczony człowiek, nie będący w stanie zafrapować nas swymi problemami. Jego wywody, podawane ciągle w tej sa­mej tonacji, wprowadzają jakąś dziwną statykę i nijakość, bo nie czu­je się, że za słowami kryją się prze­życia. W niczym nie pomogła mu też Ewa Dałkowska - w roli Katii, ow­szem, dekoracyjna i to wszystko. Tekst podaje bez większego zaanga­żowania, nie "gra wnętrzem", a prze­cież postać żony Manna, kobiety głę­boko unieszczęśliwionej przez wiel­kiego pisarza, stwarza znakomitą okazję do nakreślenia interesujące­go portretu psychologicznego.

Jedynie Zdzisław Wardejn sprostał postawionemu zadaniu - jako fryzjer-konfident, a potem fanatyk i naśladowca Manna wniósł żywioł życia, a jednocześnie wydobył róż­ne smaczki roli. Ale to nie było w stanie wypełnić spektaklu, w którym zabrakło emocji, a co za tym idzie, dynamizmu, narastającego nagięcia, punktu kulminacyjnego. Między sce­ną a widownią nie zaistniało owe sprzężenie zwrotne, bez którego nie ma dobrego teatru. Czasami uznani aktorzy sądzą, że z dala od stolicy wystarczy tylko pojawić się, a suk­ces ma się z góry zapewniony?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji