Rozterki noblisty
Aktorstwo "Tomasza Manna", najnowszej premiery w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, jest bardzo wyrównane. Nie wydaje mi się jednak, żeby spektakl stracił, gdyby zamiast warszawskiego tercetu wystąpiła trójka aktorów bydgoskich.
Dramat Jerzego Łukosza "Tomasz Mann" został opublikowany w jednym numerze"Dialogu" razem z "Immanuelem Kantem" Thomasa Bernharda i na tym podobieństwa między oboma tekstami się nie kończą. W "Tomaszu Mannie" czysta fikcja miesza się z faktami biograficznymi, jak w dramatopisarstwie Bernharda. Poza tym w obu przypadkach mamy do czynienia z osobliwymi portretami wielkich Niemców ukazującymi ich bez idealizowania. Jerzy Łukosz buduje portret niemieckiego prozaika, noblisty na podstawie wiedzy wyniesionej z jego dzienników, nie zależy mu na historycznej zgodności faktów, lecz na ukazaniu biografii wewnętrznej bohatera. Tomasz Mann w wykonaniu Henryka Machalicy jest już zdemoralizowany odniesionym sukcesem artystycznym, jego zgorzknienie jest tym większe, że został zmuszony do emigracji przez rodzący się w Niemczech w latach trzydziestych faszyzm. Pisarz boi się, że utraci swoich czytelników, nad którymi jak Goethe - archetyp wielkiego Niemca - sprawował rząd dusz. W jego imaginacji toczy się rywalizacja dwóch wielkich przywódców: pisarza, reprezentanta tego, co w Niemcach najlepsze i - samozwańczego prostaka, Bawoła, jak go nazywa, Adolfa Hitlera. Mann oczekuje, że Hitler przeprosi go za wszelkie przykrości, za konfiskatę domu i majątku, że zwróci mu należną pozycję w niemieckim społeczeństwie. Ta naiwna wiara w zbawienny wpływ literatury na barbarzyńców każe mu ignorować stan faktyczny: grozę totalitaryzmu. Mann nie ulega pokusie kolaboracji z faszyzmem zapewne tylko dzięki żonie Katii (Ewa Dałkowska), która jest realistką i bez wahania wykpiwa mrzonki męża. Katia jest w dziwnej sytuacji: Żydówka u boku człowieka opętanego wizją wielkich Niemiec, człowieka, który żyje w świecie fikcji i wyobraźni. Dla Manna żona jest jak powietrze: przezroczysta, niewidzialna, ale gdyby naprawdę zniknęła, pisarz stanąłby wobec świata bezradny jak dziecko. Monologowa opowieść Ewy Dałkowskiej o losie żony wielkiego pisarza należy do najlepszych fragmentów przedstawienia.
Gdyby mówić o aktorstwie, warto wspomnieć o udanej roli Franka (Zdzisław Wardejn): fryzjera Manna i jednocześnie konfidenta gestapo, w którego przypadku spełnia się sen pisarza o literaturze zmieniającej ludzkie dusze. Frank, który nawet w mundurze i w tyrolskim kapeluszu nie wydaje się groźny i, jak na doskonałego konfidenta przystało, w każdym wzbudza zaufanie, dla Manna dezerteruje z tajnej służby, ucieka przez zieloną granicę i w końcu, aby móc przy nim zostać jako dożywotni fryzjer, uczy się "Buddenbrooków" na pamięć! Pisarz, który wcześniej jak dziecko cieszył się że sam Goebbels zaczął czytać jego książki, w walce z Hitlerem odnosi zwycięstwo, bo tak chyba należy rozumieć finał spektaklu, kiedy Frank zostaje prezydentem niemieckiej republiki. Tak naprawdę Mann odnosi jednak zwycięstwo nad sobą samym. Spektakl przygotowany przez bydgoski Teatr Polski w koprodukcji z Teatrem Ochoty w Warszawie, daje rzadką w Bydgoszczy okazję spotkania ze znanymi aktorami w dobrym przedstawieniu. Pozostają miłe wspomnienia i jedno nurtujące pytanie - mała szpileczka pod adresem dyrekcji: dlaczego w przedstawieniu, przy całym szacunku dla warszawskich artystów, nie mogli wystąpić bydgoscy aktorzy? Czyżby brak wiary w ich możliwości?