Artykuły

I gdzie to się podziało?

Zawsze pewniej się poruszałem w komedii, choć wolałbym być może królem Learem. A dzisiaj już nikim nie chciałbym być. Na scenie - pisał w 2007 roku Andrzej Łapicki w miesięczniku Teatr.

Niezwykły to był dom, z którego byłem dumny. Z wiaduktu Pancera szło się mostkiem do domu na wysokości trzeciego piętra. Mieszkaliśmy na trzecim, a właściwie na parterze. Myślę, że te mostki, galeryjki wywołały u mnie lęk przestrzeni, który mam do dziś. W domu mieszkały same sławy uniwersyteckie. Profesorowie: Tretiak, Łempicki, Weigel i słynny prawnik Koschembahr-Łyskowski. Zawsze mnie zaczepiał i boleśnie szczypał w ucho. Miał twarz starego puchacza. Z niewiadomych przyczyn mówił o moim ojcu, który był wtedy adiunktem i prowadził za niego wykłady - "Mój zięć". Stąd do dziś dnia bardzo starzy panowie mówią mi: "Znałem pańskiego dziadka, profesora Łyskowskiego".

Przez pierwsze trzydzieści lat zaprzeczałem, ale potem dałem spokój, gdy przekonałem się, że ludzie i tak wiedzą lepiej, a wierzyć chcą w to, co pasuje do ich wyobrażeń, wszystko jedno, czy o aktorze, czy o polityku. Wybacz mi mamo, że z lenistwa już przestałem prostować tę bajkę.

Rodzice byli bardzo towarzyscy, myślę, że szczególnie mama, tak że ciągle byli u nas jacyś goście. Najczęstszym był kuzyn ojca (matka Łapicka) inżynier Henryk Sztolcman - znana w Warszawie postać, człowiek niezwykle elegancki, żyjący ponad stan i uwodzący mamę, choć sam miał piękną i młodą żonę. W czasie okupacji zmienił pisownię nazwiska na Stolzmann, miał firmę kolejowo-budowlaną i budował dla Niemców. W związku z tym po wojnie miał tak duże kłopoty, że w końcu tknął go paraliż. Ja mu byłem wdzięczny, bo okupację przepracowałem u niego na dobrych papierach z Ostbahnu. Jego sekretarka wywarła wielki wpływ na moje życie. Była fantastyczną teatromanką. Kiedyś zademonstrowałem jej jakiś swój numer czy parodię, czy jakąś sytuację - dość, że zachwyciła się i poważnie powiedziała: "Pan powinien być aktorem i wie pan, chciałabym zobaczyć pana w Grabcu!". Chyba mnie dobrze obsadziła, bo zawsze pewniej się poruszałem w komedii, choć wolałbym być może królem Learem. A dzisiaj już nikim nie chciałbym być. Na scenie.

Wracam na Nowy Zjazd.

Na ścianie wisi portrecik Konstantego Stanisławskiego z czułą dedykacją dla mamy. Tak, mama flirtowała ze Stanisławskim i to gdzie - w Finlandii, i to w czasie miesiąca miodowego. Stanisławski koniecznie namawiał mamę na wstąpienie do studia, no, ale wyobrażam sobie reakcję ojca. Została legenda i niespełnione marzenie.

Kilka lat przed śmiercią mama ubłagana przeze mnie przełamała się i zarecytowała przede mną i Zosią jakiś wiersz Puszkina. Było to cudownie wzruszające, osobiste i niezwykle proste. Na pewno mogłaby być aktorką. I to dobrą.

Na razie jedziemy do Gostkowa, do majątku stryja Henryka, koło Łap. Tam spędzam pierwszą część lata, uganiając po starym, pięknym parku, po alei lipowej, jeżdżąc konno, jedząc na werandzie truskawki ze śmietaną, jednym słowem, robiąc to wszystko, i w takim otoczeniu, jakie istnieje tylko na starych fotografiach lub w pamięci bardzo starych ludzi.

Druga część lata to Muszyna - pensjonat doktora Mściwujewskiego, kąpiele gazowe, bo byłem wątły, spacery i najważniejsze - powrót przez Kraków, Hotel Francuski i Wawel, Sukiennice i hejnał, nie z radia, ale prawdziwy.

I wreszcie rozgrzany Nowy Zjazd, gdzie czeka Rózia, stara niania-służąca, taka jak w starych książkach, w dużej chuście w kratę zarzuconej na głowę, dobra, stara, kochająca swoich państwa, a my ją. I gdzie to się podziało?

1934/Wileńszczyzna

Rok pierwszej komunii. Nie byłem chowany przesadnie dewocyjnie, ale nad łóżkiem miałem świętego Stanisława Kostkę, żeby mnie chronił od grzechu, mama natomiast odczuwała szczególne nabożeństwo do świętej Tereski z Lisieux. Sam z siebie wykształciłem jednak pobożność aż do przesady. Potrafiłem w dążeniu do perfekcji żegnać się przez godzinę, gdy znak krzyża wydał mi się nie dość doskonały. Przeżyłem pierwszą spowiedź bardzo głęboko, nie w ten sposób, co prawda, jak mój kolega, który spisał swoje złe uczynki w kajeciku, a na okładce skrupulatnie napisał: "Grzechy Janusza Tyburskiego" - i zgubił. Oczywiście, znaleźliśmy to i przeczytali. Jego dziadkowie mieli wielką wędliniarnię "Daab i synowie" i w czasie wojny byli Niemcami.

Komunia Święta odbyła się w maju, w kościele oo. Kapucynów na Miodowej, w pobliżu mojej Akademii Teatralnej, i jak to dawniej, oczywiście na czczo. Potem, żeby to uczcić, poszliśmy z rodzicami na Senatorską, do Włocha na lody. Z głodu zjadłem dwie porcje i dostałem anginy. Ojciec rozmawiał z lodziarzem po włosku, z czego byłem dumny. Brał lekcje u jakiejś Włoszki, nawet była kłótnia między rodzicami o tę panią.

Lato było pamiętne, wyjechaliśmy do Dukszt na granicę litewską, do państwa Zanów. Tych od Mickiewicza. Jezioro, lasy, polowania, jazda na starym ogierze Mrozie - było wspaniale. Nauczyłem się pływać; miałem niecałe dziesięć lat, ale już zaczynałem się w tym świecie usamodzielniać. Ulubione spacery prowadziły nad granicą litewską, gdzie, wraz z naszym zbliżaniem się, ze zboża nieodmiennie podnosiły się patrole graniczne obu stron.

Ale najwspanialszy obraz to rocznica ślubu państwa Zanów. Pan Tomasz był oficerem rezerwy pułku ułanów stacjonujących w Lidzie. Cały korpus oficerski zjechał do Dukszt konno - wraz z ordynansami. Było na co popatrzeć. Wieczorem zaczęła się uczta. Ordynansi roznosili w czarkach płonący spirytus z miodem. Po kilku godzinach zaczęto wynosić pierwsze trupy. Ułani kładli sfatygowanych biesiadników rzędem, pod murkiem na trawie. Któż tam nie leżał! Artystyczny kwiat Warszawy, kwiat ziemiaństwa okolicznego, ale nie ułani. Ci walczyli do świtu. Rano odbyły się na trawiastym podjeździe konkursy hippiczne dla otrzeźwienia, a potem kąpiel w jeziorze. Było jak z Kossaka.

Odwiedziliśmy również naszych kuzynów Bortkiewiczów w pobliskim Koziczynie. Był to piękny majątek i wspaniale utrzymany. Stajnie miały pałacowe wnętrza. A pałac był królewski - bądź co bądź, właśnie Koziczyn wybrał na nocleg prezydent RP Mościcki, odwiedzając Wileńszczyznę. Mama spała w jego łóżku i skarżyła się, że bardzo niewygodne.

Przez Bortkiewiczów właśnie jestem spokrewniony z Małcużyńskimi. Z Karolkiem bawiłem się w pchełki, a potem po powstaniu znalazłem schronienie w ich domu w Milanówku. Wreszcie, razem przykładaliśmy się do tej nieszczęsnej kroniki.

W Koziczynie przeżyłem też swoją pierwszą agresję erotyczną. Jechałem linijką z moją daleką kuzyneczką Danusią Wyleżyńską. Ja wtedy miałem niecałe dziesięć lat, ona była z rok starsza. W pewnym momencie zaczęła mi coś majstrować w okolicach spodenek i zaproponowała, żebyśmy się pocałowali. Może i ją pocałowałem, ale spodenek nie dałem. Strasznie mnie wyśmiewała w powrotnej drodze. Jej temperament zaprowadził ją w niewiele lat później pod lufy grupy egzekucyjnej AK. Żyła z jakimś gestapowcem. Kiedy wspomniałem o Danusi, jako o swojej kuzyneczce, Dasi Śmiałowskiej, żonie Igora, która wszystkich w Wilnie znała, otrząsnęła się ze zgrozą: "Nie wspominaj jej imienia!". A ja pamiętam Danusię z linijki w Koziczynie, jak z psotnym, dorosłym uśmiechem usiłowała mi rozpiąć spodenki.

Jak przez Kraków z gór, tak tu wracaliśmy przez Wilno. W czterdzieści lat później przyklęknę przed tym samym obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, z tą cudowną, egzotyczną twarzą, obejrzę te same wrota, w niepojęty sposób zachowane. Zagadam po polsku do starych babinek na ulicy, ale tym razem nie otrzymam odpowiedzi. Zjem w hotelu "Drużba" kotlet kijowski, który w SPATiF-ie nazywa się wileński, a wszędzie - de volaille. Obejrzę polski zespół "Wilejka" tańczący krakowiaka. Zagram "Wesele" przed wyciszoną widownią. Tylko jak będę wychodził, jakiś młody człowiek podejdzie i pocałuje mnie w rękę. Od czasu do czasu Tadzio Konwicki poinformuje mnie, że wyczytał w swoim ulubionym w latach siedemdziesiątych "Czerwonym Sztandarze", iz jakiś film idzie ze mną w Wilnie.

Wtedy przypomnę sobie konkursy hippiczne na gazonie przed pałacem, dzikie kaczki ulatujące w stronę Niemna, tęskny śpiew dziewczyn wracających ze żniw i granie śledziony mojego Mroza w galopie.

Svejkas drutas!

Na zdjęciu: Andrzej Łapicki, maj 1963 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji