Artykuły

Nie odpowiadam za Polskę

- Nie mogę odpowiadać za Polskę, która w tej chwili jest, ponieważ mnie tu przez 33 lata nie było. Nie wiem, kto jest kto. Może tylko teoretycznie wiem. Brać za Polskę odpowiedzialności nie będę. Nie ma do tego podstaw - mówi SŁAWOMIR MROŻEK.

W tej książce nie zobaczymy znanego z opowiadań i dramatów Mrożka kpiarza. Zobaczymy Mrożka smutnego i złego na otaczający go świat. A przy tym niepoprawnego politycznie.

Premiera zbioru korespondencji z lat 1970-2003 między autorem "Tanga" a Wojciechem Skalmowskim, mieszkającym od 1968 r. zagranicą orientalistą i eseistą, współpracownikiem "Kultury" paryskiej, odbędzie się 25 kwietnia w Krakowie z udziałem samego Sławomira Mrożka. Z tej okazji pod patronatem "Gazety" trwa akcja "Napisz do Mrożka", której zasady można znaleźć na www.wydawnictwoliterackie.pl oraz www.gazeta.pl/krakow.

Małgorzata I. Niemczyńska: Wojciech Skalmowski napisał do Pana kiedyś, że w listach występuje się w szlafroku i przydeptanych kapciach.

Sławomir Mrożek: Bo taka jest prawda.

Jak to się więc stało, że w szlafrokach wyszliście Panowie na ulicę, wydając zbiór korespondencji?

- Ze Skalmowskim spotkaliśmy się po raz pierwszy na początku lat 50. ubiegłego wieku w Krakowie. To było spotkanie na iranistyce. On iranistykę skończył tu, w Krakowie, a ja wyjechałem w 1963 r. za granicę. On nieco później. Spotkaliśmy się potem w Nowym Jorku i wkrótce zaczęliśmy do siebie pisać. On odpowiadał mnie, a ja odpowiadałem jemu. Pisaliśmy tak bardzo długo, aż w końcu ja wróciłem do Polski. Jakiś czas temu zaproponowałem mu, żeby wydał ze mną tę książkę i on się chętnie na to zgodził.

Co właściwie Panów łączy?

- Są między nami dwa lata różnicy, ale to nie znaczy, że nie zmierzamy obaj do poważnego wieku. Jeśli spojrzy się na okres czasu od roku 1970 aż po dzień dzisiejszy, to widać, że skoro nasza korespondencja trwała tak długo, musi łączyć nas coś solidnego. Skalmowski jest bardzo rzetelnym i uczciwym człowiekiem. Nie spotkałem drugiego takiego. Może to zadecydowało o naszym zbliżeniu? Na pewno to. Poza tym obaj byliśmy z Polski, co często jest bardzo ważne, i obaj pisaliśmy po polsku, co też jest ważne w tym wypadku. Inna moja korespondencja niekoniecznie była po polsku.

Los języka na emigracji to częsty temat Panów listów. Jak Pan patrzy na to dzisiaj w Polsce?

- Patrzę na to bardzo prosto. Swoje utwory cały czas pisałem po polsku. Oczywiście były tłumaczone na inne języki (sztuki prawie natychmiast), ale to nie to samo. Dla mnie pisać po polsku to pisać w języku macierzyńskim. Mówię "macierzyńskim", bo "ojczysty" mi tu nie pasuje. Pierwsze słowo, jakie usłyszałem od matki, było po polsku. To zostaje w człowieku. Gdybym zaczął potem pisać w obcym języku, pewnie by mi to nie wyszło. Tak jak w języku macierzyńskim nigdy nie wychodzi. Skalmowski oczywiście mówił innymi językami, bo wykładał na uniwersytecie, ale dla mnie, jak i dla niego język polski to było to, o co chodziło.

Jednym z pisarzy, na temat którego najczęściej wymieniał Pan uwagi ze Skalmowskim, był Vladimir Nabokov. Czy on nie jest przykładem, że można pisać na emigracji w obcym języku?

- On oczywiście zaczął pisać po angielsku, ale dla mnie to nic nie znaczy. Taka była jego kolej rzeczy. Moja kolej rzeczy jest zupełnie inna.

Nabokov to też jedno z kilku Pana wielkich rozczarowań, jakie można obserwować, czytając Pana listy. Innym jest na przykład USA. Miał Pan kiedyś nadzieję, że uda się tam zachować szczerość i uczciwość...

- Ta nadzieja potem mnie zawiodła, więc zwróciłem się do innego rozczarowania - do innej nadziei. Myślę, że to normalne. Bardziej by mnie zdziwiło, gdyby nadzieja była przez cały czas niezmienna. Gdybyśmy mieli mieć tylko nadzieję ustaloną, tak całe życie tylko nadzieję i nadzieję. Człowiek by wtedy został jełopem, niezależnie od kraju i sytuacji. Gdy człowiek dorasta, to musi się rozczarować.

A propos dorastania, pisze Pan w jednym liście do Skalmowskiego, że młodym trzeba wszystko odradzać. Dlaczego?

- Tak. To trochę jest metafora, ale w zasadzie tak. Gdy człowiek młody się pyta, to trzeba mu odradzać. I jak on się uprze, to wtedy trzeba go popierać. Mnie nikt nie odradzał, ani nie doradzał. Jak byłem w szkole, a była to wówczas bardzo inna szkoła, to nikt mi nie doradzał, a nieraz bardzo za tym tęskniłem i potrzebowałem. Potem doradzania się zaczęły, ale szybko się skończyły. Do 30. roku życia jeszcze, a potem nic. I taka jest moja historia.

Gdyby Pana historia była taka prosta, Skalmowski nie doradzałby Panu potem pisania dziennika.

- Tej rady nigdy nie posłuchałem. Listy trochę się teraz okazały dziennikiem - minęło ileś tam lat, a one są. Nie trzeba jednak przesadzać, bo moje listy do Skalmowskiego to jest tylko jedna część mojej korespondencji.

Nakładem WL-u ukazała się już Pana korespondencja z Janem Błońskim. To też opasły tom.

- Zarówno z Błońskim, jak i ze Skalmowskim mieliśmy wiele wspólnych tematów. Błoński był profesorem polonistyki, a ja byłem tak zwanym literatem - to do siebie pasowało. Tak samo w wypadku Skalmowskiego, który oprócz tego, że był iranistą, miał przecież masę innych zajęć, o czym świadczy jego niebagatelny dorobek eseistyczny. Chciałbym zwrócić uwagę, że wyjazd z Polski to był dla mnie szok. I kulturalny, i obyczajowy... szok we wszystkich kategoriach. Przeżyłem w tej Polsce ludowej jednak ileś tam lat, byłem w nią zanurzony. Sporo czasu zajęło mi, zanim się przestawiłem. Korespondencja ze Skalmowskim wypada na czas już po przestawieniu się, a korespondencja z Błońskim na czas przed tym przestawieniem. I być może w tych moich listach do Błońskiego dużo jest pośpiechu, dużo "co by tu, jak by tu", dużo takiej nieporadności.

Korespondencja ze Skalmowskim też jest zapisem wielu zmian w Pana życiu.

- To wynika z tego, że Skalmowski był całe życie - i do tej pory jest - iranistą. Iranista to człowiek, który ma posadę na uniwersytecie i przez to, że tak powiem, mało się rusza. A literat może się poruszać. Zwłaszcza taki literat jak ja, bo wtedy byłem absolutnie wolny, w tym sensie, że nigdzie nie byłem zatrudniony. I ja się poruszałem: byłem przez rok w Berlinie, w Ameryce spędziłem w sumie przeszło trzy lata itd. Wiem, że mógłbym żyć gdziekolwiek. To dla mnie jasne. Moja praca polega na szukaniu wrażeń.

Znajdował je Pan w środowiskach polonijnych?

- Będąc za granicą, czyli nie w Polsce, nigdy nie nawiązywałem stosunków z tamtejszymi Polakami. Tak mi wyszło. Wyjątkiem była "Kultura" paryska. Tę grupę ludzi znałem, była sprawdzona. Nie umiem powiedzieć, czy było to środowisko hermetyczne, czy nie. Mówi się, że tak było. Ja tego nie doświadczyłem, ani pozytywnie, ani negatywnie. Miałem swoje rzeczy do roboty. Nie to, żebym się obijał, gdziekolwiek byłem, żebym myślami był przy "Kulturze".

Czuje się Pan teraz w Polsce jak na emigracji?

- Oczywiście. Poczucie emigracji zależy od czasu. Ja to obliczam na jakieś trzy lata. Natychmiast po wyjeździe przez trzy lata człowiek bardzo tęskni i czuje się przywiązany do tego, co było kiedyś. Po trzech latach to powoli zaczyna puszczać. Jestem przekonany, że również młodzi, którzy teraz wyjeżdżają na roboty (to takie okupacyjne określenie), jeśli zostaną dłużej niż trzy lata, to zaczną tracić kontakt z Polska i zaczną nawiązywać nowe kontakty na miejscu. To jest naturalne. A ja byłem 33 lata za granicą - to o wiele za dużo.

Jak w tym czasie jawiła się Panu Polska?

- To zależy, w jakim kontekście. Kiedy wyjechałem w 1963 r. z Polski, to nawet się na nią nie oglądałem, bo w ogóle mnie to przejmowało wstrętem. W latach 70., na które przypada początek mojej korespondencji ze Skalmowskim, obaj byliśmy zdecydowani do Polski nie wrócić. Wobec tego zastanawialiśmy się nad nią z daleka - biorąc pod uwagę, że nas obu komunizm już nie obowiązuje. Z daleka była to rozpacz nad tą Polską. W tamtej chwili patrzyłem na nią ze zgrozą i dziękowałem Bogu, że jestem po drugiej stronie. Potem już zacząłem na nią patrzyć inaczej, bo zaczęła się "Solidarność".

W jednym z listów do Skalmowskiego przyznaje Pan jednak, że entuzjastyczną sztukę o Wałęsie napisał niesłusznie.

- Napisałem, jak mogłem. To była fala entuzjazmu zwłaszcza dla Polaków za granicą i trudno było się temu dziwić. W dalszym ciągu szanuję Wałęsę za to, co robił. Obojętne, czy była to tylko zapalniczka, czy nie tylko zapalniczka. Szanuję go. Ale inną sprawą było napisanie sztuki "Alfa", bo była to sztuka wyłącznie polityczna i ja o tym wiedziałem. Grano ją jednak w Paryżu i jeszcze gdzieś, i jeszcze gdzieś, więc nie była to zmarnowana sprawa. Ludzie chodzili na tę sztukę i bili mi brawo. Ale w dalszym ciągu, jak lata mijają, okazuje się, że każda sztuka polityczna po pewnym czasie, krótszym lub dłuższym, po prostu nie idzie. Automatycznie się starzeje, bo starzeje się też polityka. Ciągle mam wiadomości od agentów, że różne moje sztuki są grane, ale ta już nie.

W innym liście lat 70. na pytanie, jaka byłaby swobodnie rozwijająca się Polska, odpowiada Pan: "Może też nieprzyjemna, ale przynajmniej żywa i prawdziwa". Przypuszczenie się sprawdziło?

- To było pytanie jeszcze z czasów komunizmu. Mija czas, ja się zmieniam, starzeję. Chcę jednak podkreślić, że nie mogę odpowiadać za Polskę, która w tej chwili jest, ponieważ mnie tu przez 33 lata nie było. Nie wiem, kto jest kto. Może tylko teoretycznie wiem. Brać za Polskę odpowiedzialności nie będę. Nie ma do tego podstaw.

Wyczuwam z Pana odpowiedzi, że ta Polska się Panu nie podoba.

- Polska nigdy się nie podoba Polakowi. Tak już jest. To negatywna postawa, ale widzę ją nie tylko u siebie. Gdziekolwiek się spojrzy, dany naród nie podoba się człowiekowi, który w tym narodzie jest.

Skoro mowa o różnych narodach: pisze Pan do Skalmowskiego, że odkrywa Pan u siebie rasistowskie skłonności. Jak to możliwe?

- Skłonności moje zależą od nacisków w danej sprawie. Jeżeli ktoś mi mówi, tak jak było to w Ameryce, że czarnych trzeba szczególnie kochać, to ja nie bardzo. Potem wracam do Francji i tam mi nie mówią, że czarnych trzeba szczególnie kochać, bo tam nie ma czarnych prawie wcale. Są, ale rozproszeni. U mnie to zależy od nacisków, bo mam na nie odruch buntu. Normalnie nie jestem ani rasistą, ani nierasistą. W ogóle mnie to nic nie obchodzi.

Niepoprawnych poglądów jest w tych listach dużo więcej. Przyznaje Pan na przykład, że nie lubi katolicyzmu.

- Nie lubię katolicyzmu tutaj w tej chwili. Powstrzymam się nad rozwinięciem tego, bo - jak powiedziałem wcześniej - nie chcę mówić o tym, jaka Polska jest teraz. Ale mogę powiedzieć, że moja niechęć to też jest ten odruch buntu, którym reaguję na naciski.

Nie oszczędza Pan też osób, które współcześnie dla wielu Polaków są już niemal święte: Jana Pawła II czy Miłosza. Nie ma Pan obaw związanych z tymi fragmentami?

- Nie, bo uważam, że Polska jest teraz wystarczająco demokratycznym krajem, żebym nie miał powodów do obaw. Na razie jeszcze takim jest. Proszę zwrócić uwagę, że ja te listy pisałem, będąc obywatelem francuskim. W dalszym ciągu nim jestem, mimo że już mieszkam w Polsce. Wtedy mogłem pisać cokolwiek, bo taka jest Francja. W tej chwili nie ma potrzeby pisać o niczym. Ja już nie piszę.

Nawet do Skalmowskiego? Byłam ciekawa, czy zaczęliście Panowie pisać do siebie maile, bo sporo w waszych listach uwag natury technicznej. I pisaliście też o niechęci do internetu, globalnej wioski.

- Takie uwagi dodają żywości listom. A globalna wioska to inna sprawa - nie tylko techniczna, ogólnoludzka. Nie czytam już jednak rozpraw na ten temat, bo człowiek z wolna wolnieje. Ze Skalmowskim maili do siebie nie piszemy. On jest w tej chwili bardzo chory, więc raczej od czasu do czasu dzwonię do niego do Brukseli. Jeśli już rozmawiamy, to dosyć żywo. Zapraszałem go do Polski z okazji tych listów, ale powiedział, że już nie może.

W Pana archiwach jest jeszcze mnóstwo listów, m.in. korespondencja ze Stanisławem Lemem. Możemy liczyć na wydanie kolejnych zbiorów?

- Może tak, ale w tej chwili za to nie ręczę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji