Artykuły

Zawsze będę białostoczanką

- Białystok to kopalnia talentów nie tylko w profesjach artystycznych. Kiedy byłam na studiach, mówiło się, że jeżeli ktoś jest z Białegostoku, a jeszcze na dokładkę wyszedł z Teatru Klaps pani Tosi Sokołowskiej, to było niemal pewne, że dostanie się do szkoły aktorskiej... - mówi JUSTYNA SIEŃCZYŁŁO, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie.

Z Justyną Sieńczyłło rozmawia Jerzy Szerszunowicz

Miasto Kobiet: Nigdy nie żałowała Pani decyzji, by opuścić Białystok?

Justyna Sieńczyłło: Nigdy nie opuściłam Białegostoku!... To prawda, że mieszkam gdzie indziej. Ale na pytanie, skąd jestem, zawsze odpowiadam, że z Białegostoku. Jestem białostoczanką i tak zostanie na zawsze. Jestem dumna ze swego pochodzenia. Może to miłość nie do końca odwzajemniona, ale prawdziwa. W niedzielę po raz pierwszy wystąpiłam ze spektaklem na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku. A przecież właśnie mija piętnaście lat od mego debiutu aktorskiego.

Nieodwzajemniona?...

- Cieszę się, że wreszcie to nastąpiło. Może ten występ coś zmieni, może częściej będę zapraszana. Chciałabym, tym bardziej, że widownia reagowała wspaniale. A chętnych widzów było jeszcze na co najmniej dwa spektakle. Niezależnie od tego, co się stanie, nie zmieni się moja sympatia do Białegostoku, do ludzi, którzy tu mieszkają.

Nigdy nie miała Pani kompleksu prowincjuszki?

- Czasem dziennikarze pytają wprost: "Jak to jest, gdy się pochodzi z prowincji i przyjeżdża do stolicy?". A co to jest prowincja? Odpowiadam, że dla mnie prowincją może być równie dobrze Warszawa. Nie chodzi o to, ilu mieszkańców liczy miasto, w którym się urodziliśmy, tylko co mamy w głowie. Aleksandra Śląska, Ryszarda Hanin, Tadeusz Łomnicki - wielcy aktorzy i nauczyciele, których miałam okazję spotkać w czasie studiów, bardzo lubili ludzi z naszych stron. Podkreślali ich uczciwość, szczerość, zdyscyplinowanie, otwartość w podejściu do pracy aktorskiej. Mój mąż, Emilian Kamiński, grał w drugiej części "U Pana Boga za piecem" w reżyserii Jacka Bromskiego. Pracował ostatnio z białostockimi aktorami, poznał ich i był pod wrażeniem profesjonalizmu. To zawodowcy - mówił. Białystok to kopalnia talentów, miejsce, z którego wywodzi się wielu doskonałych fachowców, zresztą nie tylko w profesjach artystycznych. To, że nie wszyscy robią wielkie kariery, wynika z tego, że mieszkając i pracując w Białymstoku, nie mają bezpośredniego kontaktu z tym, co dzieje się w tzw. centrum. Ale to nie umniejsza ich wartości. Przykładem mogą być świetni muzycy, z którymi nagrałam płytę. Szczególnie autor pięknych aranżacji, Marek Kulikowski. Kiedy byłam na studiach, mówiło się, że jeżeli ktoś jest z Białegostoku, a jeszcze na dokładkę wyszedł z Teatru Klaps pani Tosi Sokołowskiej, to było niemal pewne, że dostanie się do szkoły aktorskiej...

To Antonina Sokołowska odkryła w Pani talent aktorski?

- Tak. Powiedziała mi, że muszę zdawać do szkoły teatralnej. Rodzice dbali o moje i mojej siostry wykształcenie: uczyłam się baletu, chodziłam do szkoły muzycznej, śpiewałam, grałam na gitarze, ale... Mimo to nie miałam pewności, że aktorstwo, to jest akurat coś dla mnie. Składałam papiery do czterech szkół jednocześnie...

Gdyby nie została Pani aktorką, może zrobiłaby Pani karierę wokalną. Pani kariera zaczęła się przecież od zdobycia Srebrnego Samowara na festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze...

- Miałam czternaście lat i byłam najmłodszą laureatką w historii festiwalu.

Co skłoniło Panią do śpiewania w Zielonej Górze?

- Powód był bardziej prozaiczny. Strasznie zależało mi na piątce z rosyjskiego -żeby mieć większe szanse na przyjęcie do III LO. Wtedy wszyscy chcieli się uczyć w tej elitarnej szkole.

Jaką piosenkę Pani zaśpiewała?

- Przygotowałam "Balladę o żołnierskich butach" Bułata Okudżawy i piosenkę Ałły Pugaczowej. Znajomi rodziców przywieźli jakąś jej płytę. Nawet nie wybierałam, po prostu wzięłam pierwszą piosenkę, nauczyłam się i zaśpiewałam. Śpiewanie to była połowa sukcesu - ostatecznie zjednałam sobie jury tym, że wyłożyłam się na scenie jak długa!

W czasie koncertu konkursowego?

- Tak. Był na scenie taki ogromny szklany podest. A że ciągle padało, szkło było mokre i okropnie śliskie. Kiedy po zaśpiewaniu Okudżawy chciałam się ukłonić orkiestrze, nastąpiłam na szkło, poślizgnęłam się i runęłam malowniczo na oczach wszystkich. Podniosłam się, podeszłam do mikrofonu i powiedziałam, że to pewnie na szczęście. Mam nadzieję, że nie tylko to zadecydowało.

Czy tamten festiwal zaważył w jakiś sposób na Pani dalszym życiu, karierze?

- Po festiwalu miałam dużo propozycji wyjazdów na koncerty. To była świetna szkoła samodzielności. Poza tym poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi z branży - panią Marylę Rodowicz, takie zespoły jak: Lombard, Bajm, Perfect... Na dwa, trzy tygodnie wyjeżdżałam w trasy. Musiałam sobie sama radzić.

Czy zastanawia się Pani czasem, jak potoczyłyby się Pani losy, gdyby nie spotkała Pani Emiliana Kamińskiego?

- Myślę o takich sprawach, jak chyba każda kobieta. Może było w tym jakieś przeznaczenie? Pierwszy raz spotkaliśmy się, gdy miałam trzynaście lat i brałam udział w castingu do "Szaleństw panny Ewy". Mąż żartuje twierdząc, że już wtedy zauważył i na całe życie zapamiętał moje "cudowne oczy"... Każdy facet to bajerant! Potem nasze drogi zeszły się na scenie. Ale w dalszym ciągu go nie znałam - to, że się z kimś spotyka w przedstawieniu, wcale nie znaczy, że coś się o nim wie, jako o człowieku. Ale potem poznaliśmy się bliżej i - dziękuję losowi, że tak się stało, odpukuję w niemalowane, żeby nie zapeszyć - jesteśmy ze sobą.

Co młodą dziewczynę zainteresowało w starszym o kilkanaście lat, doświadczonym mężczyźnie?

- To uczucie decyduje o takich wyborach. A oprócz tego mąż jest moim przyjacielem. Jest też nauczycielem. To ten typ mężczyzny, przy którym nie można się nudzić, który "boksuje się" z życiem i nie pozwala innym na stanie w miejscu. Ciągle mnie fascynuje.

Jest Pani znaną aktorką, żoną popularnego aktora, grywa w serialach, a mimo to nie jest Pani bohaterką newsów w plotkarskich magazynach.

- To dobrze, bo nie chciałabym, żeby miarą mojej popularności były skandale. Mamy rzeczywiście dużo zaproszeń na oficjalne bankiety, ale bywamy sporadycznie. Każdą wolną chwilę poświęcamy budowaniu Teatru Kamienica w Warszawie, a przede wszystkim dzieciom. Słyszałam niejednokrotnie, że znane pismo chciało "wziąć" mnie na okładkę, ale po namyśle zrezygnowali, bo nie byłam bohaterką żadnego skandalu, więc o czym tu pisać. Jestem chyba "zbyt normalna", z czego bardzo się cieszę. Dla mnie, jak chyba dla większości kobiet, ważniejszy jest dom, a dopiero na drugim ważnym miejscu spełnienie zawodowe. Dom, rodzina to oparcie, źródło siły. I motywacja do kolejnych wyzwań zawodowych.

Justyna Sieńczyłło - aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie. Obecnie wraz z mężem, Emilianem Kamińskim, tworzy prywatny Teatr Kamienica (inauguracja działalności jesienią) przy Al. Solidarności 93. W Białymstoku gościła na zaproszenie Radia Białystok. Nagrała piosenki na swoją pierwszą solową płytę, zatytułowaną "Twarze" (teksty o kobietach, autorstwa m.in. Jonasza Kofty, Wojciecha Młynarskiego i Emiliana Kamińskiego). Autorem aranżacji jest Marek Kulikowski, a w nagraniach uczestniczyła plejada białostockich muzyków (Małgosia Drewnowska, Kasia Świętochowska, Maciek Dziemski, Piotr Chociej, Tomasz Witek, Marcin Płoński). W niedzielę, na scenie Teatru Dramatycznego Justyna Sieńczyłło zaprezentowała autorską komedię małżeńską Emiliana Kamińskiego (napisaną wspólnie z Janem Jakubem Należytym) pt. "Mój dzikus".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji