Artykuły

Sinobrody z ulicy

"Sinobrody - nadzieja kobiet" w reż. Grzegorza Kempinsky'ego na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego w Katowicach. Pisze Krzysztof Karwat w Śląsku.

Niemka Dea Loher chętnie jest grana w polskich teatrach. Jej sztuki są wieloznaczne, wielopiętrowe, metaforyczne, dają przede wszystkim reżyserom szerokie możliwości interpretatorskie. "Przypadek Klary" na przykład miał kilka bardzo dobrych realizacji w naszym kraju. Zwłaszcza wrocławska inscenizacja Pawła Miśkiewicza, z Kingą Preis w roli tytułowej, pozostawiła niezatarte wrażenie. Niezłe było również przedstawienie katowickie, wyreżyserowane przed paru laty przez ówczesnego dyrektora Teatru Śląskiego Bogdana Toszę. "Sinobrody - nadzieja kobiet" też zdążył już doczekać się kilku interpretacji, m.in. w Starym Teatrze w Krakowie. Teraz po ten tekst sięgnął etatowy reżyser Śląskiego, Grzegorz Kempinsky.

To jest sztuka dla siedmiu aktorek plus rola tytułowa. W prapremierowym przedstawieniu w Kaliszu aktorki miały jeszcze swoje "taneczne alter ego", co - sprawiło, że na scenie był właściwie tłum. A tutaj? Tutaj tylko... troje aktorów. Jak to możliwe? Otóż Kempinsky uznał, że w luźnej strukturze dramatu, układanej z kilku jakby równoległych, a w każdym razie słabo ze sobą powiązanych opowiastek, uprawnione jest, by kolejne epizody zagrała jedna aktorka, Ewa Kutynia. Wprawdzie w poszczególnych scenach Kutynia nieco się zmienia, no i nie jest już wyjściową Julią, lecz Anną, Judith, Tanią i Ewą, to jednak podejrzewamy, że to może być jedna kobieta o wielu imionach. Jedna kobieta w wielu "wariantach". Wiele wariantów na temat jednej kobiety? Raczej - kobiety w ogóle, "jako takiej". Kobiety współczesnej. Drapieżnej, wyzwolonej, nienasyconej, szukającej uczucia i zrozumienia, ale przejmująco samotnej, choć to uczucie skrywane przed światem.

Wprawdzie na początku widz ma prawo trochę się pogubić, przyzwyczajony do teatru psychologicznego, ale w końcu po paru minutach orientuje się, że ten spektakl celowo nie ułoży się w linearną opowieść. Orientuje się, że nie jesteśmy w świecie realnym, mimo jego współczesnych atrybutów. Ledwo zresztą zaznaczonych. Ba, te postacie też nie są realne. To raczej ludzkie fantomy, wyłaniające się - niczym u surrealistów - z podświadomości. To przeświadczenie wzmocni umowna, skromna scenografia (przezroczyste siedziska, rodzaj stołu i wielofunkcyjnego postumentu - materiał przypomina szkło), a nade wszystko stale obecne projekcje wideo - gdzie ze zmiennych obrazów, inspirowanych twórczością sur-realisty Renę Magritte'a, przepoczwarzanych zdjęć i kolaży, wyłania się oniryczna przestrzeń niedookreślenia i niedopowiedzenia. Ciekawy jest plastyczny kształt tego spektaklu. Postacie do pewnego stopnia też są tylko plastycznymi (wizualnymi) elementami tej wyimaginowanej przestrzeni.

Henryk Sinobrody (Grzegorz Przybył) to figura, która jest aluzją do europejskiego mitu, od wieków używanego w literaturze i teatrze. Tutaj jest człowiekiem zwyczajnym, "z ulicy", może "z parku", skoro właśnie w parku spotyka nastoletnią Julię, a ta gotowa jest oddać mu siebie, swą miłość, raczej swą "ideę miłości", swe marzenie o uczuciu "ponad wszystko". Co to jednak znaczy: "ponad wszystko"? Henryk nie wie. Jest sprzedawcą butów. Trudno o bardziej pospolitą profesję i bardziej pospolity los. Nic więc dziwnego, że nie potrafi sobie wyobrazić, co to znaczy "umrzeć dla kogoś z miłości". A Julia wie. I umiera. Czy kolejne kobiety nie są więc już tylko projekcją Julii, jej "przedłużeniem", choć Henryk będzie przestrzegał prostytutkę Tanie, by czasem nie chciała się w nim zakochać? Bo to groźne, niebezpieczne. Czy tylko dla kobiet?

Współczesny Sinobrody "morduje" wszystkie napotykane kobiety. Ale cudzysłów - w tej interpretacji -jest niezbędny. Granica między tym, co mogło się wydarzyć (jeśli przyjmie- my, że jednak jest to retrospekcja jakichś zdarzeń rzeczywistych), a tym, co rozgrywa się tylko w przestrzeni mentalnej czy wręcz psychodelicznej , jest cienka niczym szkło. Reżyser wprowadza nas w tę dziwną konwencję psychodramy, pozbawionej wszak tradycyjnego psychologizowania. Tu chodzi raczej o wyartykułowanie "mechaniki uczuć"; naszym życiem powodują nieznane i niezgłębione siły, które tkwią w nas. Stąd aktorzy często grają jakby "obok" siebie, nawet pomijając przyczynowo-skutkową logikę zachowań i zdarzeń. Tak obecna jest na scenie przede wszystkim Niewidoma (Jadwiga Wianecka), która czasem zdaje się wylatywać poza akcję i narrację. Skupia w sobie tęsknoty, marzenia i lęki kobiece. Seksualne frustracje. Ale i sankcjonuje działania głównych protagonistów. Może sama też mogłaby być partnerką Henryka? Dziwne to aktorstwo, zmechanizowane, zrytualizowane poprzez powtarzanie pewnych czynności codziennych i słów-zaklęć, trudne i niewdzięczne. Ale katowiczanie dają sobie radę i zwłaszcza robota sceniczna Ewy Kutyni musi budzić szacunek. Cóż jednak z tego, skoro ten spektakl jest tak bardzo intelektualnie wyspekulowany, wymyślony, wypreparowany, wyduszony z trzewi niczym nadmiernie skomplikowana poezja konkretna, która odnosi nas do znaczeń i tajemnic tak ulotnych, że aż nieuchwytnych, więc nieprawdziwych. Sinobrody w tej interpretacji jest emocjonalnie jałowy. Pusty, choć jego kształt formalny intryguje. Spektakl chce opowiedzieć o miłości niemożliwej, ale tylko o niej mętnie wykłada. Jak nawiedzony nauczyciel filozofii czy etyki, którego młodzież nie chce słuchać, bo nudzi, choć pewnie mądry. Ale cóż on może wiedzieć o miłości?...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji