Żale aktora
Siedzę na premierze "Poczekalni" Macieja Kowalewskiego w foyer Teatru Polskiego i zachodzę w głowę, dlaczego ten zdolny dramaturg, współautor "Ballady o Zakaczawiu" i autor "Obywatela M.", napisał sztukę o aktorach czekających na casting. Na pozór mogłoby się wydawać, że co jak co, ale o aktorach to Kowalewski ma coś do powiedzenia, uprawia ten zawód od lat, był na wozie i pod wozem, grał w sitcomie "Lokatorzy" i chodził sam na niezliczone castingi, przez pewien czas, kiedy nie miał angażu, utrzymywał się z handlu kołdrami, zna więc blaski i cienie aktorskiego rzemiosła. Chodzi o to, że aktor rzadko bywa ciekawym materiałem na postać dramatyczną, chyba że jest ciekawym, skomplikowanym, pełnym sprzeczności człowiekiem. Niestety, bohaterowie "Poczekalni" do ciekawych i skomplikowanych nie należą, to dwaj dość ograniczeni młodzi ludzie, którzy żyją w poczuciu niedocenienia, nadrabiając brak sukcesu pewną miną. Swoje klęski zwalają a to na głupich reżyserów, a to na przemądrzałych recenzentów, a to na stołeczne gwiazdy, które zabierają im role i pracę. Takie rozmowy jak w sztuce Kowalewskiego prowadzi się zapewne w co drugiej teatralnej garderobie, gdzie jeden aktor drugiemu aktorowi tłumaczy, jak by to on świetnie zagrał Longina Podbipiętę, gdyby tej roli nie dostał akurat Wiktor Zborowski. Nie jest to jednak wystarczający powód, aby żale młodych aktorów upowszechniać w postaci sztuki teatralnej.
Takim powodem mógłby być ludzki dramat i Kowalewski próbuje go zbudować, tyle że robi to nieumiejętnie. Bohaterów łączy kobieta, którą jeden odbił drugiemu. Podczas spotkania w poczekalni w jednym z nich na nowo wybucha zazdrość, drugi natomiast do ostatniej chwili ukrywa gorzką prawdę o swoim związku. Ale ten wątek umyka, między mężczyznami nie dochodzi do żadnej walki ani rozliczenia, wszystko obraca się w żart, anegdotę, kabaret i w końcu nie dowiadujemy się, czy panowie posprzeczali się o dziewczynę na serio, czy na niby, czy jest to prawdziwy dramat, czy kolejna anegdota z teatralnej garderoby.
W dodatku na koniec Kowalewski serwuje nam wzruszający obrazek - obaj bohaterowie walczą dzielnie o rolę w jakimś sensacyjnym gniocie i usiłują wzbudzić litość niewidocznej komisji castingowej, a co za tym idzie - także nasze współczucie. Skarżą się między innymi, że nie mają za co żyć i nakarmić dzieci. Otóż, niestety, nie jestem w stanie wzruszyć się tak pokazanym życiowym dramatem bezrobotnego aktora, bo bezrobocie i brak angażu są wpisane w ten zawód jak w żaden inny. To chyba jeszcze tylko w Polsce sądzi się, że każdy absolwent szkoły teatralnej musi pracować w zawodzie, niezależnie od talentu i umiejętności. Na całym świecie aktor, który nie ma angażu, zatrudnia się w barze albo knajpie - u nas natomiast załamuje ręce i próbuje grać na litości społeczeństwa, jakby nie było większych problemów w Polsce, na przykład bezrobocia wśród górników czy pracowników dawnych PGR-ów. Problemy aktorów, którzy nie mogą dostać roli, są przy tych problemach - delikatnie mówiąc - blade.
Ten finał jest dla mnie tym bardziej niezrozumiały, że obaj wykonawcy, a są nimi Michał Lesień i sam autor, nie są dziećmi klęski, występowali przecież w filmach i TV. Sam fakt, że udało im się wystawić spektakl w Teatrze Polskim, świadczy o tym, że do ostatnich nie należą - więc o co chodzi? Liczę na to, że następnym razem Maciej Kowalewski użyje swego talentu w lepszej sprawie.