Artykuły

Szara gruda

"Pieta" w reż. Zenona Fajfera na Scenie Moliere w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdyby mogła, pewnie odmówiłaby światu łaski odkupienia, byle tylko on wrócił, nim ocet sparzy język, a włócznia przekłuje bok. Gdyby mogła, odebrałaby światu kojące pocieszenie dalekiego zmartwychwstania, Sądu Ostatecznego i życia wiecznego, byle tylko on zawczasu zlazł z krzyża, opuścił garb Góry Czaszek, dziury w dłoniach i stopach zalepił gliną, stanął w progu, uśmiechnął się jak dawniej i złożył policzek na jej czole mokrym z przerażenia. Zawsze lubiła jego oddech w swoich włosach.

Maria, matka Jezusa, którą na Scenie Moliere w seansie Zenona Fajfera "Pieta" gra Beata Schimscheiner, jest właśnie taka: bierze stronę jednego doczesnego ciała, zdychającego na krzyżu - nie bierze strony świata, czekającego na trupa, który wybawi. Finałowe szczęście wszystkich przeszłych, teraźniejszych i przyszłych pokoleń to stanowczo za mało, by pokornie zgodzić się na śmiertelny skowyt jej syna. Bluźni? Maria, ta Maria, bohaterka opowieści Fajfera, tu, na scenie w piwnicy przy Szewskiej 4 - grzeszy pychą pierwszej osoby liczby pojedynczej?

Bluźnierstwo, grzech pychy, fatalne samolubstwo, te i jeszcze dziesięć, może piętnaście fundamentalnych kategorii. Moc opowieści Fajfera w tym, że przechodzą one mimo, z tyłu, gdzieś daleko, jak mętne, bezsilne cienie. Na tej "Pasji" zwyczajnie opuszcza cię katolicki nawyk pokornego neutralizowania bólu ustawianiem go w kojących perspektywach miłosierdzia wiecznego. Przy tej Marii - dzięki świetności Beaty Schimscheiner, kobiecie z tej ziemi, mocno z tej ziemi - Bóg blednie. Jest zanadto intelektualny.

Jego nieskończoność, Jego Sądy Najsprawiedliwsze, Jego zapowiedzi powszechnego zmartwychwstania... Wszystko pięknie, tyle że Maria Beaty Schimscheiner tu, tylko tu i tylko teraz dobrze słyszy jęk syna gnijącego na garbie Góry Czaszek. W tej roli dojmującej nie ma krztyny blasku wielkich "Piet". Nie ma światłości fresku Giotta, albo ciepła farb Belliniego i Mantegny. Nie ma lśnienia marmurów Michała Anioła. Maria Beaty Schimscheiner jest grudą szarego bólu. I tylko raz pozwoli sobie na gest wściekłości.

Gest będzie krótki. Przyjdzie Apostoł Jan (Tomasz Schimscheiner), cały w białych, pocieszających szatach i szepnie, że już... Wtedy Maria Beaty Schimscheiner rozewrze usta do granic wytrzymałości warg, niczym postać na legendarnym płótnie Edwarda Muncha. I jak tam - z czarnego gardła nie wyjdzie żaden dźwięk. Gwóźdź ciszy wejdzie w ucho Apostoła. To wszystko. Tylko tyle gwałtownego stanie się na pustej scenie w piwnicach przy Szewskiej. Reszta roli Beaty Schimscheiner to jedynie delikatność gestów, umiar twarzy, powolne pęcznienie zdumienia, że ktoś śmiał ratować marny glob, przez zupełnie innego pisarza zwany "zasraną gałką", za tak monstrualną cenę.

Jan słucha zdumień Marii z opuszczoną głową. Zdobędzie się na jedno, może dwa ciche zdania. Tu się zaczyna jego Ewangelia. Słucha zdumień Marii, które nie znajdą dobrych ukojeń. Chyba nic nie rozumie. Patrzy na jej precyzyjne palce, co w powietrzu szukają oparć, balustrad, szczebli. Na tle głazów ścian widzi jej dla wyroków boskich bezlitosny profil. Patrzy, jak przybliża szarą twarz do gorącego światła reflektora, albo jak niemo zdaje się prosić, by inna jasność, co przez uchylone drzwi przychodzi od strony Góry Czaszek, jeszcze chwilę wytrwała. Ale jasność nie wytrwa długo. Ktoś zatrzaskuje drzwi. Kończy się blask. Kończy się spektakl.

Tu, w izbie kobiety, która nie zatrzymała śmierci i której na marne pocieszenie pozostał fakt, że było, jak chciało Pismo: nie złamano goleniowej kości jej martwego syna - tu zaczyna się Ewangelia św. Jana. I tu też zaczyna się bezradność Jana. Kto czytał, ten wie: o grudzie szarego bólu Marii w Ewangelii nie ma ani jednej litery. Apostoł nie znalazł dobrych słów? Wersety nie udźwignęły wspomnień o samotności aż takiej?

Mocą krótkiego seansu Fajfera - całość to ledwie godzina i dziesięć minut - jest jego odrzucenie katolickiego koturnu, ominięcie dewocyjnych balonów, zejście z nieba mszy na ziemię teatru. Ale naprawdę istotne jest chyba coś innego. Ten dyskretny sygnał, że na dnie wielkich, w Piśmie zapisanych planów bożych, uparcie snuje się garść przemilczanych "drobiazgów". Jakieś pojedyncze życie, pojedynczy ból, pojedyncza bezradność, dla których szukać trzeba innych, nie biblijnych intonacji. Te "drobiazgi" czasem szepczą - trzeba się uczyć ich słuchać. Bo one nieskładnie, pogruchotanymi frazami, na krawędzi snu i jawy - gadają o sobie. Gadają jak Obcy, też przez Tomasza Schimscheinera grany wędrowiec, co oto lezie przez świat, będąc na babilońskim kacu. Właśnie od tego "Pieta" Fajfera się zaczyna. To jest jej pierwsze pół godziny.

Przez kawiarniane lochy wytwornej knajpy Moliere idzie Obcy. Znajduje ukojenie - ktoś nie dopił flaszki wina. Niech będzie pochwalony! Gulgot. Już dobrze. Rura ugaszona. I przychodzą dobre demony. Bełkocze Obcy. Rzęzi coś o dalekiej matce, jej synu i śmierci nie do zatrzymania... Czy to bełkot o tamtej matce, która pragnęła, by Pismo kłamało, by jej synowi golenie pogruchotali dokumentnie, ale by go przynieśli jeszcze oddychającego? Fajfer milczy. Obcy, chwiejąc się między jawą a snem, wciąż grzęznąc z narracją w ciemnościach, snuje opowieść, która powtarza się wciąż od nowa. Matka, syn, śmierć, szeroko rozwarte usta, zdumienie bez dna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji