Artykuły

Leszek Miller zmarnowany

Premier jako bohater spektaklu był świetną przynętą, niestety, "Obywatel M - historyja" to marna sztuka.

Wystarczyło, że Jacek Głomb ogłosił, że chce zrobić w Legnicy spektakl na motywach biografii Leszka Millera, a polskie media zwariowały. "No, to wreszcie ar­tyści dowalą politykom" - wyczu­wało się w tonie niejednego ko­mentarza. Po cichu liczono, że teatr ośmieszy, zdemaskuje urzę­dującego premiera albo przynaj­mniej zmusi do jakiejś przesad­nej reakcji. Jak wiadomo, władza wojująca ze sztuką sama się kom­promituje. Przyjedzie Miller czy nie przyjedzie na premierę? - py­tano, montując w kolorowych tygodnikach bloki materiałów na temat przedstawienia. Będzie mu twarz tężała ze złości czy nie? Będzie skandal polityczny czy nie będzie? Niestety, sztuka Macieja Kowalewskiego o Leszku Millerze - ukrytym pod przejrzystym pseudonimem Ludwik M - oka­zała się po prostu marna.

Dobroduszna ironia

Nie da się jednak skwitować legnickiej premiery słowem "kla­pa". Albowiem podoba mi się te­atralne opakowanie, nie podoba mi się natomiast jego myślowa zawartość. Jacek Głomb znalazł zręczną formę teatralną dla swe­go prowincjonalnego zespołu i wciąż podąża w kierunku wytyczonym przez "Balladę o Zakaczawiu". Sceniczny świat spowija ciepła, dobroduszna ironia, którą reżyser oswaja PRL. Nie ma sytu­acji naprawdę groźnych, nikczem­nych, dwuznacznych moralnie. Jest komizm, lekka nostalgia i uśmiech do obyczajowości tam­tej epoki. Głomb zatrzymuje się w pół drogi między mówieniem wprost a aluzją i cytatem.

Próżno szukać tu ludzi złych i dobrych, nie ma postaci mą­drych ani głupich. Scenki rozgry­wają się w wypreparowanej pu­stej przestrzeni ograniczonej pa­pierowymi ścianami, zza których przebija podświetlona sylwetka Anioła Stróża strzegącego Ludwika. Anioł chodzący krok w krok za dygnitarzem partyj­nym to pomysł świeży i dowcip­ny. Gabriel, zwany przez Ludwika familiarnie Gabrysiem, przypo­mina mu zapomniane słowa pa­cierza, przynosi do poczytania książki znajdujące się na indek­sie. Nie indoktrynuje, nie karci, nie napomina, nie robi wyrzutów. Jakby Zła w ogóle nie było.

Skupiając się na przygodach dziwnej pary (partyjniaka i anio­ła) , dramaturg i reżyser zbyt du­żo uwagi poświęcają młodości bohatera, mnożą niepotrzebnie postaci epizodyczne, lubują się w farsowych paradoksach, tracąc w końcu z oczu to, co najważniej­sze: transformację bohatera z po­staci małego lokalnego formatu w format zdecydowanie krajowy. Historia Ludwika M urywa się w najciekawszym momencie, jakby twórcy uważali, że resztę było lub będzie można zobaczyć w rzeczywistości.

Peerelowska obyczajówka

Tajemnica fenomenu Millera nie jest ukryta w latach 60., ale na początku 90. Kiedy on i jemu podobni ludzie okazali się niezastąpieni, jako polityczni fa­chowcy uzyskując demokratycz­ną legitymację. Oto z dnia na dzień partyjny beton zmienił się w euroentuzjastów. Jak? Dlacze­go? Za czyim przyzwoleniem? Z chwilą zadania takich pytań do­tykamy prawdy o polskim społe­czeństwie. Autorzy spektaklu uciekają jednak od odpowiedzi albo przenoszą je w sferę grote­ski, lubując się w odtwarzaniu klimatu obyczajowego PRL.

Sztuka Kowalewskiego i zro­biony na jej podstawie spektakl Głomba to ani atak personalny na Millera, ani osądzenie całej for­macji duchowej zwanej lewicą czy postkomunistami. "Obywatel M..." nic z polskich zasupłań mo­ralnych ostatnich dekad nie tłumaczy. W zamian podaje absur­dalne bądź trywialne powody postępowania bohaterów. Najpo­tężniejsze zarzuty wytoczone w spektaklu wobec Ludwika są następujące. Po pierwsze, bohater i reprezentowana przez niego for­macja ideowa lubi, za przeprosze­niem, podupczyć z wieloma part­nerkami (a kto nie lubi?). Po dru­gie, pragnie za wszelką cenę za­mieszkać w Warszawie (a kto by nie chciał?). Po trzecie, Ludwik za kołnierz nie wylewa (jak wia­domo, sztukę napisał absolutny abstynent i na widowni siedzą tacy sami absolutni abstynenci). Wreszcie, na koniec, Ludwik oka­zuje się człowiekiem do cna za­łganym, bo mówi o sobie i podob­nych mu ludziach z taką, a nie in­ną, biografią: "My jesteśmy za prostolinijni na politykę" (a kto z nas tak o sobie nie myśli?).

"Obywatel M..." ani nie jest opowieścią o Polsce, ani o losach jednej generacji. Z szumnych za­powiedzi została jedynie zaba­wa prowincjonalnosiermiężnymi realiami minionej epoki.

Mount Everest hucpy

Wydźwięk emocjonalny le­gnickiego spektaklu jest mniej więcej taki: oto Kowalewski i Głomb chcieli trochę władzy przyłożyć i zarazem trochę się te­go bali. A nuż odbiorą im pienią­dze na teatr albo dyrektora zwol­nią? W efekcie nie zrobili niczego do końca - w Zakaczawiu takich niezdecydowanych nazwaliby pewnie cykorami.

I mimo że dobrze życzę legnic­kiemu zespołowi oraz doceniam pracę włożoną w powstanie tego spektaklu, muszę powiedzieć, że "Obywatel M..." to żaden teatr polityczny, żaden kabaret, żaden współczesny moralitet, ale po pro­stu promocyjna hucpa, na którą dały się nabrać i władza, i media, i widzowie. Góra marketingowa urodziła intelektualną mysz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji