Artykuły

Nasz głos w Nowym Jorku

- Na Zachodzie podstawą jest mieć agenta. W Polsce odbywało się to w zupełnie inny sposób - przez znajomości, protekcję. Wyjechałem stąd, gdy uświadomiłem sobie, co mnie tu czeka: w najlepszym razie etat w operetce w Gliwicach lub w Operze Bytomskiej załatwiony dzięki wstawiennictwu mojego profesora - mówi solista nowojorskiej Metropolitan Opera PIOTR BECZAŁA.

Piotr Beczała, najbardziej wzięty na świecie polski tenor, zaśpiewa dziś w Operze Narodowej słynną arię Księcia "La donna e mobile". Zagraniczna prasa pisze o nim jako o jednym z najlepszych tenorów lirycznych Europy, chwali jego głos o ujmującej barwie i aparycję amanta. Drogę do sukcesu torował sobie sam. Początkowo jako solista opery w Linzu, potem w Zurychu. Niespełna pól roku temu debiutował w nowojorskiej Metropolitan Opera. W środę debiutował zaś... w Operze Narodowej rolą Księcia w "Rigoletcie" Giuseppe Verdiego - tą samą, którą podbił wcześniej nowojorską publiczność.

Wyjechał z kraju, podbił światowe sceny, by wreszcie zasłużyć na debiut w Operze Narodowej. W piątek 23 marca zaśpiewa tam jako Książę z "Rigoletta".

Anna S. Dębowska: Utożsamia się Pan z Księciem-uwodzicielem z "Rigoletta", którego partię zaśpiewa Pan dziś na scenie Opery Narodowej?

Piotr Beczała: Bliższe mi są raczej role kochanków umierających z miłości do jednej kobiety, np. Leńskiego w "Eugeniuszu Onieginie" Piotra Czajkowskiego (śmiech).

Księcia śpiewałem praktycznie wszędzie i rzeczywiście to moja sztandarowa rola. Ta postać wydaje się jednoznaczna, ale na przykład w Londynie grałem go jako zgorzkniałego, zepsutego człowieka. W warszawskiej inscenizacji wzorowanej na oryginalnym przedstawieniu z La Scali to raczej typ bon vivanta.

Co Pan czuje, stając pierwszy raz przed warszawską publicznością?

- Odpowiedzialność. Wiem, że od dawna czekano tu na mój debiut. W Operze Narodowej nagrywałem "Króla Rogera" z Jackiem Kaspszykiem, ale bez publiczności, śpiewałem też rok temu pod batutą Placido Domingo w pierwszą rocznicę śmierci papieża, ale to był koncert. Dopiero teraz mam okazję zaprezentować się na scenie.

Czy to nie paradoks, że dopiero kiedy podbił Pan największe domy operowe świata, jest dla Pana miejsce w Warszawie?

- Zapraszano mnie już wcześniej, ale tutejszy sposób planowania przedstawień na ostatnią chwilę nie przystawał do moich planów. Ja planuję występy z wieloletnim wyprzedzeniem, na 2010, nawet 2012 rok, dlatego musiałem odmówić. Jeśli jestem tu teraz, to dzięki temu, że wypadły mi cztery wolne dni.

Odmówił Pan występu w ojczyźnie?

- Artystom, którzy wyjechali z kraju, by się rozwijać, zarzuca się brak patriotyzmu, a nie bierze pod uwagę, że zawód artysty z natury jest zawodem międzynarodowym. Nikt nie mógł mieć pretensji do Kiepury, że spakował walizki i wyjechał do Wiednia, bo oprócz tego, że się spełnił, rozsławił Polskę w świecie.

A Pan dlaczego właściwie wyjechał?

- Miałem szczęście uczestniczyć, jeszcze jako student, w kilku kursach Na Zachodzie. Dzięki temu zobaczyłem, jak powinno się uprawiać zawód śpiewaka, skonfrontowałem to z naszą rzeczywistością.

Na Zachodzie podstawą jest mieć agenta. Ten wszystko organizuje: przesłuchania, angaże, kontrakty. W Polsce odbywało się to w zupełnie inny sposób - przez znajomości, protekcję. Wyjechałem stąd, gdy uświadomiłem sobie, co mnie tu czeka: w najlepszym razie etat w operetce w Gliwicach lub w Operze Bytomskiej załatwiony dzięki wstawiennictwu mojego profesora. Tam śpiewało się od razu role ponad możliwości głosowe. Pewnie szybko zdarłbym głos.

W 1992 r., zaraz po studiach wokalnych w Katowicach, z czterema kolegami ze studiów pojechaliśmy do Wiednia do agencji dla śpiewaków, agencja wysłała mnie do teatru w Linzu i tam mnie przyjęto. Zaczynałem jako szary solista. Cierpliwie poszerzałem swój repertuar. Śpiewałem siedem premier rocznie, zastępstwa, małe rólki i główne role. I tak przez pięć lat na zasadzie, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.

Nauczył się Pan też kierować swoją karierą.

- Przyjmuję tylko te, które pasują do mojego fachu tenora lirycznego. Z początku zmuszano mnie do brania wszystkiego. Od momentu, kiedy związałem się z Operą w Zurychu, nikomu nie udało się zmusić mnie do zaśpiewania roli, której nie chciałem. Zyskałem szacunek.

I stale pnie się Pan w górę.

- Czasem droga do sukcesu musi potrwać dłużej, ale w dzisiejszych czasach mało kto ma cierpliwość. Młodzi ludzie nie dają sobie teraz czasu, żeby zastanowić się nad sobą, dojrzeć emocjonalnie i głosowo. A tu nie ma możliwości przeskoczenia pewnych etapów bez ryzyka, że się przedwcześnie skończy karierę. Nikt w pół roku nie zostanie Schwarzeneggerem.

Odrzucał Pan atrakcyjne zaproszenia?

- Już kilka lat temu zapraszano mnie do londyńskiej Royal Opera House. Miałem grać Fausta. Zacząłem rozważać - nowa rola, do tego debiut na tak ważnej, nieznanej mi scenie. Nie chciałem ryzykować i odmówiłem. Później i tak zaśpiewałem tam Fausta, ale już po innym debiucie w znanej mi dobrze roli Śpiewaka w "Kawalerze srebrnej róży" Richarda Straussa, do której rekomendowała mnie wspaniała angielska śpiewaczka Felicity Lott. To był potężny skok naprzód.

Zaproszeń z La Scali też nie przyjmowałem od razu. Czekałem na odpowiedni moment, który nadarzył się w ubiegłym roku. I też miałem dobre przyjęcie, choć publiczność włoska jest bardzo wybredna. Potrafi zniszczyć. Nawiasem mówiąc, to jednak nie jest już ta sama La Scala, co np. 50 lat temu. Jej renoma podupadła.

Nie przyjął Pan też propozycji zostania solistą w Staatsoper w Wiedniu.

- Kilka tygodni wcześniej dostałem angaż do Opery w Zurychu. To był łut szczęścia. Po wielu konsultacjach z żoną i agentem doszedłem do wniosku, że chociaż Opera Wiedeńska stoi wyżej w hierarchii, nie jest to dobre miejsce dla młodego śpiewaka dążącego do rozwoju. Raczej fabryka, która może zniszczyć i wypluć. W Zurychu miałem już zagwarantowane trzy główne role. W Wiedniu czekałbym, aż panowie Domingo czy Carreras zaniemogą.

Rok 2006 był dla Pana bardzo dobry, debiutował Pan m.in. w nowojorskiej Metropolitan Opera. Nawet Ewie Podleś nie udało się tam "zahaczyć" po debiucie, choć Ameryka ją uwielbia. Ma Pan widoki na dalszą współpracę?

- Podszedłem do tego debiutu bez nerwów, bo już wcześnie miałem podpisane z MET dwa kontrakty na przyszły rok - zaśpiewam tam w "Łucji z Lammermooru" z Anną Netrebko oraz Leńskiego w "Onieginie", a w 2010 r. w "Cyganerii". O swoją przyszłość w MET jestem więc spokojny.

Ma Pan poczucie sukcesu?

- Uprawiam wspaniały zawód, który daje mi wiele satysfakcji i radości. I chcę to robić jak najdłużej. Ciągle się rozwijam. Moim marzeniem są partie w operach Pucciniego, w "Andrei Chenierze" Umberto Giordano - dojrzałe, dramatyczne role. Przystąpię do nich, kiedy będę gotów.

Piątek, 23 marca, godz. 19, Teatr Wielki - Opera Narodowa, pl. Teatralny 1. Szczegóły: www.teatrwielki.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji