Partyjny ministrant
Jeśliby sztukę "Obywatel M." Macieja Kowalewskiego brać całkiem na serio, wyszłoby na to, że rządzi nami banda półgłówków, którzy po prostu "dobrze czują prąd". Jaki? Oczywiście prąd historii.
Jacek Głomb, reżyser przedstawienia i dyrektor legnickiego teatru, jeszcze przed premierą kategorycznie zaprzeczał: - Spektakl nie będzie opowieścią o losach Leszka Millera. To uniwersalna historia o sposobach dochodzenia do władzy.
Nie ukrywał jednak, że losy prezesa RM stały się inspiracją do napisania sztuki. Niektórzy podejrzewali dyrektora o mściwość. W ubiegłym roku Jacek Głomb startował w wyborach parlamentarnych z listy Senat 2001. Bez powodzenia. Nic dziwnego, że spektakl wywołał poruszenie, a na sobotnią premierę ściągnął tłumy polityków. Niestety, zabrakło Leszka Millera.
Prąd do władzy
Ludwik M. (świetny Tadeusz Ratuszniak) dorasta w powojennej Polsce. Wychowuje się bez ojca pod okiem apodyktycznej matki, zagorzałej katoliczki, i wujka Zbynka, zapatrzonego w marszałka Piłsudskiego. To właśnie on przepowiada chłopcu, że "z takim rozumem" może zostać tylko politykiem, a w pijackiej biesiadzie stwierdza: - Prawdziwego mężczyznę poznać nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.
Ludwik bierze to sobie do serca. Szybko się uczy, wyciąga wnioski z lektur: - Ja chciałbym być jak ten wiatr, co zęby wideł porusza - mówi po przeczytaniu "Janka Muzykanta" i postanawia zostać następcą Hendrixa. Z kolei matka modli się, by wyszedł na ludzi i został księdzem albo przynajmniej elektrykiem. W szkole M. dowiaduje się, "że kto zrozumie prąd, ten wszystko w życiu zrozumie", co staje się jego życiową dewizą. Idąc "z prądem" historii robi karierę w partii. A jak kończy? Jest rok 2002. Ludwik zostaje szefem Rady Ministrów, bywa nawet z rodziną u papieża. We śnie przychodzi do niego matka: - Tylko mi się trzymaj, Ludwiczku, tej Rady Ministrantów!
W zamyśle twórców spektaklu, "Obywatel M." miał być moralitetem. Sugerowało to określenie "historyja" w podtytule sztuki i elementy mistyczne (np. obecność Anioła Stróża). W rezultacie spektakl stał się satyrą na polityków, a może raczej kabaretem. Niestety, nie pozbawionym dłużyzn. Znakomicie natomiast spisali się aktorzy i autor muzyki Bartek Straburzyński.
Do łez rozbawiła publiczność scena spotkania Ludwika z Oleandrem K. - Jesteśmy za uczciwi do tego interesu - mówią zagryzając wódkę kaszanką.
Prawda Obywatela M.
Polityków SLD na sobotniej premierze reprezentował Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.
- Spektakl był oryginalny, bo o życiu premiera, a tego do tej pory w teatrze nie było - mówił po przedstawieniu. - W kilku momentach setnie się ubawiłem. Rozśmieszyła mnie pijacka rozmowa o polityce Leszka (Ludwika) z Olkiem (Oleandrem K.) Tyle, że nie była prawdziwa. Podobnie jak kilka innych motywów, na przykład wyjazd Millera do Skierniewic, w spektaklu potraktowany jako zesłanie. Nie potrafię też sobie wyobrazić premiera w roli ministranta - dodał.
- Nie jest to sztuka, wobec której można przejść obojętnie - komentował z kolei Leon Kieres, szef IPN-u. - Powojenne losy Polski zostały tu przerysowane. Nasza historia jest bardziej skomplikowana.
"Satyra prawdę mówi, względów się wyrzeka" - pisał mistrz gatunku Ignacy Krasicki. Prawda "Obywatela M." została chyba jednak nieco spłycona. A jeśli brać ją na poważnie, wyszłoby na jaw, że również my - wyborcy - jesteśmy skończonymi idiotami.