Obywatel M. - historyja, czyli plotka
Na początku był pomysł. Jacek Głomb, mający ambicje robienia w swojej Legnicy żywego teatru, chętnie sięgającego po tematy polityczno-społeczne, zapragnął w 2002 roku podminować atmosferę "historyją" dość bezbarwnego komunistycznego aparatczyka, który właśnie został premierem. Była w tym kalkulacja sensacyjno-medialnego wydarzenia, ale był też zamysł sportretowania kawałka niedawnych dziejów, akurat pozostającego całkowicie odłogiem w sztuce. Kłopot z realizacją zamysłu zaczął się jednak w chwili, gdy scenarzysta Maciej Kowalewski nie potrafił się jednoznacznie zdecydować, czy idzie w kierunku satyry politycznej, czy w stronę moralitetu z większymi ambicjami. Satyrze zabrakło zjadliwości. Opowiadanie o nieciekawym obywatelu, który raz na jakiś czas powtarza (albo słyszy w otoczeniu) rozmaite bon-moty (dokładnie te, którymi popisuje się panujący premier), nie wystarczało. Zamiast portretu prowincjonalnego oportunizmu zostały stereotypy w rodzaju "wicie, rozumicie" i deklaracje typu: "mamo, ja chcę być politykiem". Z kolei warstwa moralitetowa polegająca na dodaniu partyjnemu karierowiczowi bezradnego i zakochanego w swoim podopiecznym anioła, nie zaowocowała na szczęście łatwymi dowcipami na linii partia-Kościół, ale też nie zaowocowała niczym innym.
Oczywiście wolno domniemywać, że życie aparatczyków niskiego i średniego szczebla nie jest po prostu żadnym materiałem na widowisko teatralne. Równie prawdopodobne jest jednak i to, że scenarzyście i reżyserowi nie stało pomysłów, by - zgłaszając ambicje tworzenia ostrego teatru politycznego - wypełnić je takim językiem scenicznym, który pozwoliłby na drapieżność, na ostre starcie postaw, na wywołanie emocji. Tu bezbarwne opowiedziano przez bezbarwne. Postać "Ludwika M." zawierała wszystkie cechy pierwowzoru, które teatr chciał wyśmiać: pusty spryt, łatwość uczenia się frazesów i oportunizm. Cóż z tego, kiedy portret budził raczej wzruszenie ramionami niż złość?
Tonacja przypominała niestety gazetową publicystykę; gatunek "dużych reportaży" publikowanych choćby przez Gazetę Świąteczną czy Rzeczpospolitą Plus-Minus. Dużo szczegółów dopełniających wizerunek, ale i ujednoznaczniających go, niekiedy ocieranie się o ton insynuacji czy ryzykowne dowcipy. Brak wyrazistego konfliktu dramatycznego. I brak ekstrapolacji, odniesienia jednostkowego przypadku do szerszych problemów.
Trafienia: nade wszystko obrazki obyczajowe. Życie rodzinne matki dorabiającej krawiectwem i wujka Zbynka, patrioty-erotomana, a później peerelowska szkoła. Skrótowe przedstawianie dawnego życia balansujące na granicy stereotypu, ale nie tonące w banale można uznać za specialite de la maison legnickiego teatru Jacka Głomba, tak świetnie prezentującą się choćby w "Balladzie o Zakaczawiu". Niestety, gdy bohater wkroczył w partyjną dorosłość, schematy zatryumfowały bezapelacyjnie.