Artykuły

Zawsze będę Krakusem

- Na całe szczęście mam tę komfortową sytuację, że nie jestem na seriale skazany. Stać mnie na to i aktorsko, i finansowo, żeby powiedzieć im "nie". Nie żebym się wywyższał. Po prostu za serialami nie przepadam jako widz i myślę, że też jako aktor bym się w nich trochę męczył - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Jak się pan czuje jako Medialna Osobowość Roku 2006? Czy nie odrobinę niedowartościowany? Chyba prasa, radio i telewizja nie poświęciły temu wydarzeniu dużo miejsca? Ja na tę wiadomość - przyznam - zupełnie przypadkowo trafiłam w internecie.

- Śmieszna sprawa z tym tytułem, bo to jest wiadomość, którą ja też znam jedynie z internetu. Nawet nie wiem, jakie to szacowne gremium dokonało takiego wyboru. Trochę komiczne, więc traktuję to wyróżnienie z dużym dystansem i nawet jestem trochę zszokowany. Bo raczej nie pcham się na pierwsze strony gazet. Jeśli ktoś ceni to, że w mediach pojawiam się rzadko, a nie najgorzej i że to jest lepsze od "często, a wszystko jedno jak", to jest mi bardzo miło.

Rzeczywiście, medialnie przegrywa pan zwłaszcza z aktorami, którzy grają w serialach. Pan nie gra. To świadomy wybór czy tylko brak takich propozycji.

- Jak najbardziej świadomy. Na całe szczęście mam tę komfortową sytuację, że nie jestem na seriale skazany. Stać mnie na to i aktorsko, i finansowo, żeby powiedzieć im "nie". Nie żebym się wywyższał. Po prostu za serialami nie przepadam jako widz i myślę, że też jako aktor bym się w nich trochę męczył. Robię tyle rzeczy, które mnie interesują w tym zawodzie, mam bardzo dużo innej roboty, że nie muszę - przynajmniej na razie - zabiegać o role w serialach.

Ale po latach przerwy wrócił pan na scenę kabaretową. Z czysto zarobkowych powodów czy chęci bezpośredniego kontaktu z widzem, takiego, którego nie daje teatr?

- Kiedy studiowałem psychologię, miałem swoją grupę kabaretową "Po Żarcie". Przestała istnieć, gdy zacząłem studia aktorskie, bo one okazały się o wiele bardziej czasochłonne niż psychologiczne. Jednak z tych lat mojego kabaretowania uzbierał się całkiem spory recital. I bardzo, bardzo rzadko daję się namówić na taki występ, żeby pokazać trochę starych numerów i trochę nowych. Ten mój recital ma luźną formę, bardzo często improwizuję, dzielę się z publicznością swoimi przemyśleniami, tym, co mnie teraz śmieszy.

Te przemyślenia dotyczą naszego "tu i teraz", ze szczególnym uwzględnieniem polityki?

- Tu jest śmiesznie i bez kabaretowego komentarza. I myślę, że dość charakterystyczne jest to, że w dzisiejszym świecie młode pokolenie kabareciarzy od polityki się odwróciło. Podobnie ja polityki w kabarecie staram się unikać.

A to jest możliwe? Niektórzy twierdzą, że dziś wszystko jest polityczne?

- Nie, nie. Tylko politycy chcieliby, żeby tak było. Naprawdę na co dzień ludzie zajmują się swoimi sprawami, o wiele przyjemniejszymi, bardziej twórczymi, ważniejszymi dla nich niż polityka. Ilekroć biorę się za rozrywkę, zawsze marzy mi się, żeby to miało odpowiedni poziom, ale przede wszystkim - żeby dawało ludziom odrobinę wytchnienia, bo to jest w moim odczuciu równe ważne, a może nawet ważniejsze niż to, żeby widza wzruszyć czy wprawić w zadumę.

Pracę magisterską z psychologii poświęcił pan reakcjom publiczności kabaretowej. Jakieś odkrywcze wnioski się w niej pojawiły?

- Zajmowałem się zupełnie pozaartystycznymi czynnikami, które wpływają na to, czy się komuś coś podoba, czy nie. A takim czynnikiem jest między innymi cena biletów. Próbowałem odpowiedzieć na pytanie, czy kabaret, który zobaczymy, płacąc słono za wstęp, będzie nam się podobał bardziej od tego, który możemy zobaczyć za darmo.

I jak brzmi odpowiedź?

- Że im więcej kosztów - nie tylko pieniędzy - ponosimy, żeby coś zobaczyć, tym bardziej będziemy siebie przekonywali, że było warto. Czyli jeżeli zapłacimy za bilet i poczujemy to w swojej kieszeni, to jest duże prawdopodobieństwo, że będziemy się śmiali i lepiej bawili. Bo zainwestowaliśmy w to wydarzenie.

To dość kontrowersyjny wniosek. Wystarczy, że artysta zażąda wysokiej stawki za występ i tym samym skaże widzów na drogie bilety, żeby miał zapewniony sukces?

- Oczywiście, jest takie niebezpieczeństwo. Myślę jednak, że możemy znaleźć w życiu przykłady potwierdzające moją tezę. Kobieta, która się szanuje i którą bardzo trudno jest zdobyć, zawsze będzie dla mężczyzny bardziej atrakcyjna od tej, na którą wystarczy zawołać lub - nie daj Boże - kiwnąć.

Nie wiem, czy w ogóle powinnam z panem rozmawiać o kobietach po obejrzeniu seksistowskiego filmu "Testosteron". Pana bohater wygłasza tam m.in. taką tezę: kobiety wybierają mężczyzn, kierując się głównie ich statusem społecznym i grubością portfela.

- Hm, chciałbym, żeby było inaczej. Znam kobiety, na szczęście jest ich całkiem niemało, które potrafią po prostu pokochać. Ale muszę powiedzieć, że znalazłbym też pewne przykłady na poparcie słów wygłaszanych przez mojego bohatera.

Zostawmy może ten delikatny temat. Wróćmy do aktorstwa. Najczęściej gra pan osadzonego w różnych realiach, ale zawsze inteligenta. Wyobraża pan sobie siebie w roli nieokrzesanego gbura, albo psychopaty?

- Wiadomo, że aktorstwo jest w dużej mierze sprawą naszej fizyczności i trudno te warunki przeskoczyć, chociaż za pomocą sztuczek charakteryzacji i kostiumu można zaskakiwać widza. Jakby była do obsadzenia rola grubego bruneta, to oczywiście można by mnie za takiego przebrać. Tylko po co, jeśli można znaleźć aktora, który już tak wygląda. Stąd te role, które gram, mają przeważnie jakiś wspólny mianownik. Marzę o tym, żeby się pokazać z całkiem innej strony. Psychopaci, postacie chore psychicznie lub fizycznie, homoseksualiści - to są wyzwania dla aktora.

I podjął pan już jedno takie wyzwanie. W warszawskim Teatrze Rozmaitości w sztuce "Anioł w Ameryce". Miał pan opory przed przyjęciem roli homoseksualisty, nie tyle z punktu widzenia zadania aktorskiego, co atmosfery, która panuje w naszym kraju wokół tych spraw?

- Nie, absolutnie, wręcz przeciwnie. Rolę homoseksualisty, rozdartego między swoją naturą a nakazami społeczno-religijnymi, przyjąłem natychmiast. Tym bardziej, że sztukę reżyserował Krzysztof Warlikowski, jeden z największych współczesnych twórców teatru. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to właśnie jest rola, która mnie trochę odmieni, i starałem się tę szansę wykorzystać. Choć, przyznaję, to jedno z najtrudniejszych zadań aktorskich, jakie dotąd miałem.

Krakus zamieszkał w Warszawie. To miasta, jak wieść niesie, mocno zantagonizowane. Odczuł pan już to na własnej skórze?

- Tęsknię za Krakowem, zawsze będę krakusem i może jeszcze tam wrócę, ale póki co tylko w Warszawie mam ciekawe propozycje zawodowe. Długo próbowałem jakoś godzić życie w Krakowie i pracę w Warszawie, ale sprowadzało się to do wiecznego siedzenia w pociągu. Z dwojga złego wybrałem Warszawę. Jakoś nauczyłem się lubić to miasto.

Podobno w Krakowie żyje się wolniej, spokojniej. Nie brak panu tego?

- W Krakowie czas nawet się zatrzymuje. To piękne, ale jest też przekleństwem tego miasta. Prawda jest taka, że Kraków zachłystuje się, odkąd pamiętam, Starym Teatrem i Piwnicą pod Baranami, ale tymi sprzed 30 lat. Dzisiaj bardziej żyje legendą tych miejsc niż ich aktualnym znaczeniem.

Drażni pana, gdy jeszcze dziś ktoś mówi: Maciej Stuhr, syn Jerzego?

- Już mi przeszło. Na początku mojej drogi to, owszem, było trudne i takie wszechobecne. I wtedy za wszelką cenę chciałem udowadniać sobie i światu, że to nie tylko o to chodzi. Natomiast po tych 10 czy 12 latach od czasu mojego debiutu, tych kilkudziesięciu rolach, które zagrałem widz może wyrobić sobie jakąś opinię o mnie. Jeśli dla kogoś wciąż jestem tylko synem swojego ojca, już niewiele mogę zrobić.

Czyta pan recenzje na swój temat?

- Niestety, tak. Trudno przed tym uciec, chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że nie będę czytać, że tylko w ten sposób można z recenzjami walczyć. Bo nasza krytyka jest niekompetentna, głupia, nie zna się. Na szczęście nie ma też żadnego znaczenia. Jest tak, że filmy, które mają najgorsze recenzje, są najchętniej oglądane przez widzów.

Krytycy powiedzieliby, że to źle świadczy o widzach, a nie o nich.

- Tylko jeśli peany recenzentów dotyczą filmu, który obejrzało raptem 2 tysiące ludzi, to nie może być świetny film. Gdyby taki był, nie miałby tak małej frekwencji. Nie mówię, że frekwencja jest jedynym wyznacznikiem jakości, ale dowodzi, że nie ma dialogu z widzem, jest tylko dialog z krytykami. Oni piszą jedno, a na mieście na ogół mówi się coś zupełnie innego. To coś tu nie gra.

Żaden krytyk nie jest chyba jednak tak bezwzględny w swoich ocenach jak anonimowi internauci na forach.

- To prawda. Sam na swój temat czytałem bardzo różne i bardzo skrajne opinie. I wolę coś takiego, szczerze mówiąc, mimo że ilość żółci, która się wylewa w internecie, jest wręcz przerażająca. Wolę jednak przeczytać na swój temat wszystko, co najgorsze, niż najlepszą opinię niekompetentnego krytyka. Jak on mnie chwali, to żeby mi sodowa nie uderzyła do głowy, siadam przed komputerem i wchodzę na fora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji