Artykuły

Trzeba się jeszcze zakochać

- W Teatrze Małym na Marszałkowskiej graliśmy "Romea i Julię" - oni się pozabijali, potruli. Potem odchodzą w białym świetle, ich dłonie są równolegle, ale się nie łączą. Nagle na scenę weszła dziewczynka w okularach, studentka filozofii, jak się okazało, żeby nam dłonie złączyć. Ludzie myśleli, że to happening, i nikt nie zareagował. A ja do Romea: - Róbmy, co ona chce, bo nie ma złych zamiarów - wspomina EWA BŁASZCZYK, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Z zwyciężczynią Plebiscytu Polka 2006, Ewą Błaszczyk rozmawia Dariusz Zaborek.

Jak wspomina Pani siebie z okresu, kiedy grała Pani w 'Zmiennikach' Stanisława Barei?

- Moje problemy były szkolne. (śmiech) Dostawałam nagrody, miałam życzliwych ludzi, zdrowych rodziców, nie miałam dzieci. Skończyłam zdjęcia do filmu 'Nadzór' Wiesława Saniewskiego i dzwonił telefon, żeby zagrać kolejną matkę Polkę. Drażnił mnie ten standard wyobraźni, więc zagrałam jakąś ekscentryczną kurwę, żeby było w drugą stronę od 'Nadzoru'. Po czym mówię: 'Nalepię wąsy i zacznę śpiewać'. Złościła mnie ta sztampa, chciałam się z niej wyplątać i stało się to przypadkiem. Jacek Janczarski, mój mąż, pisał scenariusz ze Staszkiem Bareją i miała zagrać Jadzia Jankowska-Cieślak, ale odmówiła. I Bareja: 'To może ty byś to zrobiła?'.

Ile to było lat temu?

- Po stanie wojennym, 1986 rok. Bo 'Nadzór' był kręcony w stanie wojennym w Studiu Irzykowskiego, które co krok robiło film na półkę. Na zamkniętym pokazie był przegląd materiałów z filmu i groziło zamknięciem zdjęć. Ale udało się cenzurze opowiedzieć, że to na podstawie faktów, że kobieta i dziecko, sprawy obyczajowe, i poszło. Bo Klara Małosz, którą grałam, została skazana na dożywocie za przestępstwo gospodarcze.

Przy okazji, pamiętam, w Teatrze Małym na Marszałkowskiej graliśmy 'Romea i Julię' - oni się pozabijali, potruli. Potem odchodzą w białym świetle, ich dłonie są równolegle, ale się nie łączą. Nagle na scenę weszła dziewczynka w okularach, studentka filozofii, jak się okazało, żeby nam dłonie złączyć. Ludzie myśleli, że to happening, i nikt nie zareagował. A ja do Romea: 'Róbmy, co ona chce, bo nie ma złych zamiarów'.

Co dla niej było impulsem?

- Że ma być miłość. Pamiętam, w tamtym czasie widownia nie reagowała - martwe przedstawienia. I ludzie między sobą nie rozmawiali, nawet gdy przyszli razem. Każdy siedział sam ze sobą. I dopiero na koniec huragan emocjonalny.

Po 'Zmiennikach' zaczęła się moja przygoda między Wiedniem a RFN. Tam w filmach ładnie mnie ubrali, jeździłam autem, skakałam do basenu. A tutaj - ściera.

- I to Panią pchnęło na Zachód?

W Teatrze Ateneum graliśmy 'Operę za trzy grosze' i na widowni było ZOMO. A myśmy z Kryśką Jandą w pierwszym rzędzie śpiewały i wyginały biodrami w halkach. Myślę: 'Co ja tu robię?' - źle się poczułam. Po spektaklu szłam do tramwaju, pod mostem Poniatowskiego śmierdziało uryną i myślałam: 'Takie ZOMO kupuje tani bilet i się gapi, jak drygam w haleczce - paranoja'. I wyjechałam do Wiednia. Słowa nie mówiłam po niemiecku, ale zajęli się mną przyjaciele, chodziłam do Instytutu Goethego. Chuchali na mnie. Miałam kontrakty, a u nas dolar i marka miały ogromne przebicie. Pracowałam bez przerwy pół roku i był to najdłuższy wyjazd w życiu. Potem nagrywałam filmy w RFN. Wracałam i wyjeżdżałam, i kilka lat żyłam w takim szpagacie. Raz przyjechałam do Polski na koncert, po którym do mnie dotarło, że śmiejemy się z rzeczy, które mogę przeżywać tylko w tym języku. Podjęłam decyzję, że tu zostaję, chcę mieć dom i dzieci.

Chciała Pani założyć rodzinę, bo przekroczyła Pani trzydziestkę?

- Dziś mam 52 lata i ciągle mi się otwiera. Wtedy czułam, że mogę zrobić kolejny film, ale to bez sensu - pusto. Brakowało czegoś najbardziej intymnego. Sama nie umiem zjeść śniadania, bo jak to tylko fizjologia, to nie smakuje. Muszę mieć jakieś oko.

Ale przed małżeństwem była Pani w intymnych relacjach?

- Ale długo byłam niedojrzała. Tu było różowo, a tam zielono, tego chciałam dotknąć, tam polecieć. Małżeństwa koleżanek się rozpadały i to mi się nie podobało.

Do 2000 roku byłam trzymana w koszyczku - los mnie rozpieszczał.

Moje życie dzieli się na dwa życia: do 2000 i po 2000 roku.

- Bo w lutym 2000 roku zmarł Pani mąż Jacek Janczarski?

Tak. A sto dni po śmierci męża jedna z naszych bliźniaczek - Ola - miała wypadek.

Po śmierci Jacka byłam w strasznej formie i pojechałam do Jagi Koftowej: 'Jaga, ile to trwa?'. A ona: 'Niestety, trzy lata'. Mówię: 'Jaga, ale tego najgorszego?'. 'Trzy lata'. A u mnie były dopiero trzy tygodnie. Myślałam: 'Boże, jak ja dociągnę?'. No i teraz mam nieprzerobioną żałobę, bo wszystko przykryła choroba Oli.

- Jak do niej doszło?

To był czwartek 11 maja, około 13, byłyśmy na cmentarzu u Jacka, on ma grób kawałek za Hłaską. Wracając, zawsze stawiałyśmy coś Hłasce. Olka się odwróciła, tam był grób dziewczynki, i pyta: 'Dlaczego małe dzieci umierają?'. I tak się do tego przypięła, myślałam, że zwariuję, mówię: 'Chodź już'.

Wróciłyśmy do domu, w sobotę Ola i Mania miały mieć przyjęcie imieninowe w ogrodzie. Były podziębione, a chciały być w dobrej formie. Ola mówi: 'Zaproś mi jeszcze tę koleżankę'. Zadzwoniłam do jej rodziców. W trakcie niania podała Oli do połknięcia tabletkę. I ona się zakrztusiła, a potem chciała to popić i ice tea wlała sobie tak, że poleciało jej w płuca. Zaczęłam ją klepać, ale zobaczyłam, że usta jej sinieją. Wybiegłam z Olą na ulicę, przy furtce straciła przytomność. Stanęłam na środku jezdni, facet się zatrzymał. Jechaliśmy do Szpitala Bielańskiego, naciskałam klakson, darłam się. Dostałam niesamowitej siły i w szpitalu biegłam do izby przyjęć po korytarzu z Olą na rękach i krzyczałam, że potem cztery dni nie miałam głosu. Długo ją reanimowali, chcieli mnie wyrzucić - nie dałam się. Zaczęli patrzeć mi w oczy i wiedziałam, że jest dobrze. Przestali. Bo ona im wracała i odpływała.

Potem w Dziekanowie walczyli o życie i wszyscy stanęli na rzęsach.

Po paru dniach Ola krzyknęła: 'Mamo'. I już.

I tyle do dzisiaj?

- Tak.

Zawsze słyszę ten krzyk: 'Mamo'. To wołanie o ratunek. Nie mogę, wysiadam przy tym... Bo jeśli ktoś nas o to prosi, to znaczy, że tego chce - wyraził się.

Doktor Karkowska mi tłumaczyła - bo nie mogłam z tym dać sobie rady - dlaczego po paru dniach nieprzytomności, gdy Olę wybudzali, nagle wydała ten okrzyk. Potem znów ją zepchnięto w stan uśpienia, żeby chronić mózg. I już się to nigdy nie powtórzyło.

'Kwiaty ścięte i włożone do flakonu są jeszcze przez jakiś czas piękne, dopiero potem więdną' - powiedziała lekarka.

Mówiła, że przy obrzęku mózgu jest moment, gdy struktury jeszcze funkcjonują, mimo że są już zepsute. Że to wolna przestrzeń - zapas. Moment, kiedy kwiat ścięty jest jeszcze ładny.

A może to były słowa, że ma się Pani pozbyć nadziei na wyzdrowienie córki?

- Nie, nie, nie. Lekarze mają trudną funkcję, bo muszą mnie uchronić przed myśleniem życzeniowym. Że się zaczyna wierzyć w to, czego by sobie człowiek życzył. A trzeba się trzymać faktów.

Kiedy w 1992 roku leżała Pani rok ze złamaną nogą, która nie chciała się zrastać, zadała sobie Pani pytanie: 'Po co zatrzymano mój rozpędzony pociąg?'. A jakie pytanie zadaje sobie Pani po 15 latach?

- Że może wtedy czegoś nie zrozumiałam? Przy tej nodze myślałam, że muszę w życiu robić coś innego, ale nadal toczyłam się jak wcześniej. W 1989 roku postawili mi tarota i wyszło, że moje dzieci będą jak talizmany. Że na pewno nie będę z ich ojcem. Że będę w życiu robić coś, do czego wykorzystam wszystkie umiejętności i kontakty. Że właściwie to mnie jeszcze nie było, tylko dopiero będę.

Śmialiśmy się z Jackiem: 'To rozwodzimy się czy co?'. To był superokres, Jacek pisał scenariusze w Wiedniu, ja grałam w filmach w Monachium. I człowiek nie rozwijał tamtego wątku.

Mówiła Pani kiedyś, że w innym stanie była Pani po śmierci męża, a w innym po wypadku córki.

- Po śmierci Jacka byłam w szoku i nie miałam nic do zrobienia. Przy Oli trzeba było działać. Dojrzały człowiek coś przeżył, kochał, to relacja z życiem, z Bogiem. A nie mogę przyjąć, że sześcioletnia dziewczynka zaczyna życie i jest ścięta. Na cierpienie dziecka nie ma zgody. Absurd.

Jak sobie z nim radzić?

- Przekuć w sens. Jestem w drodze. Ola ma coś do zrobienia i to jest robione mną. Ale patrzę do góry i mówię: 'No i co?'. Jakiś targ chcę robić. Żeby nie zwariować. Bez zwracania się do góry życie wydaje mi się suchą egzystencją. No bo co - pokolebiemy się, zamkniemy wiekiem trumny i kropka? Takiego suchego życia nie kapuję. (śmiech)

Jaki duchowy spadek został Pani po mężu?

- Gdy się do córek uśmiecham, wiem, że to pochodzi z niego. Jak i to, żeby sytuację nerwową rozśmieszyć.

A jaki duchowy spadek został po Agnieszce Osieckiej?

- Z Agnieszką ciągle sobie żyję, bo śpiewam jej teksty. Ciągle coś nowego z nich się wyłania. Agnieszka kolegowała się też z Jackiem. Gdy rodziłam dziewczynki, dzwoniła, wysyłała kartki. Przyniosła jeszcze mokry obraz 'Bliźnięta' i siedziała przed łóżeczkiem dziewczynek. Gdy spotykam się z Agatą, nie umiem jej przekazać, jak Agnieszka przez moje dzieci pięknie o niej mówiła. Wracała do siebie z tamtego okresu, do trudnych relacji z Agatą, był w niej wyrzut.

Przed laty mówiła Pani: 'Uwielbiam mężczyzn i niektóre kobiety także. Do kobiet, które mi się podobają, mam rodzaj pierwszej czułości, której nie mam do mężczyzn'.

- (śmiech) Tak, w tym sensie każda kobieta trochę jest lesbijką. Bo interesująca kobieta mnie zatrzymuje i fascynuje. Przyglądam się takiej kobiecie. Ale nie idę dalej, tylko patrzę. Bo z facetem od razu robi się coś bardziej oczywistego. Gdy widzę taką kobietę, wzrusza mnie i ciekawi, jak ona to robi, że taka jest.

Na czym polega ta pierwsza czułość?

- Bo kobieta jest mi bardziej znajoma. Wchodzi się przez otwarte drzwi.

Jak dzisiaj porozumiewa się Pani z chorą córką?

- Jest to kontakt emocjonalny. Ola czuje i koniec. Szykujemy się do ciężkiej operacji, to neurologiczne zwichnięcie biodra. Tak się dzieje, gdy dziecko leży kilka lat. To ją boli i rehabilitacja stoi. Psychicznie musi być w dobrej formie, a jest wymęczona, bo odporność wysiada i miała kolejne zapalenie płuc.

A jak pięć lat temu Pani się porozumiewała?

- Tak samo.

Czy Ola może spać sama?

- Ani chwili nie może być sama, jest pielęgniarka.

Na niektórych fotografiach jest roześmiana, a na innych - nie.

- Inaczej się żali, inaczej - gdy ją boli, inaczej - jak nie chce. Trzeba się Oli nauczyć.

Czy dopada Panią myśl, który ruch zaraz po wypadku był z Pani strony fałszywy?

- Takie myślenie jest zbudowane z histerii i dzikiego lęku. Prowadzi do wariactwa. Niczego nie zmienia, a powoduje poczucie winy.

Nie tylko ja, ale Mania, gdy widziała, że koledzy piją, wytrącała im butelki z rąk. Ktoś się zakrztusi i mówi spokojnie: 'No co, zakrztusiłem się'. A ja: pogotowie.

Z jeziora wyciągnęli chłopca, ludzie stoją i patrzą. Ja już tego nie mam: ściągam ubranie, okrywam, krzyczę: 'Rusz się', ktoś musi zająć aktywne stanowisko. Ludzie obawiają się, że zrobią źle, i nic nie robią.

U nas w domu nie łyka się już nierozgniecionych tabletek.

Kto w organizowaniu domu Pani pomaga?

- Pani Zdzisia to majordomus. Wszystko chodzi jak szwajcarski zegarek. Mieszka z nami, a raz w miesiącu jeździ do rodziny. Jest z nami cztery lata, to ważne dla Mani. Ja właściwie jestem facetem.

I dobrze się Pani czuje jako facet?

- Okropnie. Kpię z siebie, bo muszę być wszystkim - do roboty muszę być, żeby wszystko utrzymać.

Czyli tak to wygląda, gdy kobieta zostaje wdową z dziećmi?

- Nie używam określenia 'wdowa'. Doprowadza mnie do szału. Podarłabym dowód osobisty, dobrze, że teraz są te małe, tam już nie ma tego wpisu. Od razu widzę filmy, czarne chustki, dostaję od tego kota. Trzeba się jeszcze zakochać. Tak myślę, a nie - że wdowa. Wdowa to po skarpetach dolce chowa. (śmiech)

Trzeba żyć. Bo żyć się chce. Tkwię w tym siedem lat. A tęsknię do jakiejś barwy. Żeby wszystko nie było wysilone.

Czyli uczucia, które ma Pani w sobie, nie zamykają drogi na nową miłość?

- Pewnie, tylko się więcej wie. Jacek by mnie zza grobu zabił, jakbym była wdową. (śmiech)

W wywiadach sprzed 20 lat niechętnie Pani mówiła na tematy osobiste. A Pani książka 'Wejść tam nie można' jest spowiedzią bardzo otwartą. Czy traumatyczne przeżycia wyzwalają w człowieku potrzebę mówienia?

- Pewne rzeczy były intymne, ale przestały być, gdy założyłam fundację Akogo? w 2002 roku. Zdecydowałam się na film z Aliną Mrowińską i na książkę z Krystyną Strączek, co nie było łatwe. Ale - albo tak, albo siak - nie można być troszkę w ciąży. Jeśli ma się zbudować zaufanie, nie sposób wszystkiego ukrywać.

A mówi Pani, żeby pomóc sobie czy innym?

- Ja jestem schowana. Mam potrzebę rozmawiania z najbliższą osobą.

Fundację założyłam z ks. Wojtkiem Drozdowiczem, twórcą telewizyjnego 'Ziarna'. To ksiądz, który zadaje sobie trudne pytania, własnymi ścieżkami łazi. Jego było za dużo i prymas Glemp wysłał go na Syberię. Ale pojechał do niego, zjedli tłuste ryby i chyba mu się go zrobiło żal, bo mu dał pokamedulski kościół w Lesie Bielańskim. Podziemie pokamedulskie kwitnie, dwa tysiące ludzi przychodzi do tej najdzikszej leśnej parafii. Stworzył też teatr i galerię. Przychodzą nasi lekarze, jest ważny krąg ludzi. Fundacja spełniła funkcję terapeutyczną.

Czym fundacja się zajmuje?

- Problem śpiączki zaistniał w świadomości społecznej. Bo jej nie było, jak kiedyś narkomanii czy autyzmu.

Chcemy wybudować pierwszą w Polsce klinikę Budzik na 12 łóżek przy rehabilitacji neurologicznej Centrum Zdrowia Dziecka. Dziecko będzie rehabilitowane do półtora roku po wypadku według programu, który ustalą lekarze, rehabilitanci i rodzice. Bo dziś ratuje się życie, a po trzech miesiącach stawia się na dziecku krzyżyk. To po co było to życie ratować?

Zbieramy pieniądze, kończymy projekt i pod koniec roku chcielibyśmy wbić szpadel. Chcemy sprowokować, żeby w dużych miastach przy akademiach medycznych powstały kliniki budziki zajmujące się śpiączką. Śpiączka to stan zawieszenia między życiem a śmiercią.

Kto się wszystkim zajmuje?

- Ja. (śmiech) I ludzie z fundacji.

Wie pan, jest walka polityczna i na stanowiskach jest ciągła rotacja. Trzeba robić to samo i chodzić do kogoś nowego. I jak się jeszcze powie temu nowemu, że tamten obiecał, to być może to zaszkodzi, a nie pomoże. Bo nie jest trzymany temat, tylko animozje. I przy tym samym trzeba w kółko dreptać.

Zdaje sobie Pani sprawę, że uświadomiła Pani ludziom, że można się utopić w szklance herbaty?

- Cały czas zwracamy uwagę, że się je cukierka w samochodzie, pije na rowerze. Niedawno w szpitalu na łóżku kobieta jadła kurczaka, zakrztusiła się i zmarła w otoczeniu miliona ludzi, którzy się na tym znają. Taka niedoskonałość, że mamy za blisko położoną tchawicę, drogi połykowe. Przecież Jonasz Kofta skonał w SPATiF-ie też w otoczeniu wielu osób, zadławił się, jedząc golonkę.

We Wrocławiu u laryngologa widziałam wyjęte z płuc warcaby, ludziki i kostki do gry, które dzieci połykają. To się nie musi dziać w morzu, rzece, nie musi być wypadek samochodowy. To dzieci w wannach i banalne zachłyśnięcia śliną.

Doktor Karkowska, która zajmuje się Pani córką, mówi w Pani książce, że gdy dzwonią rozgoryczeni rodzice, niewiele może zrobić: 'Najwięcej pomaga im Ewa Błaszczyk'.

- Patrzą, jak się to znosi - to buduje. Też szukałam kontaktu z rodzicami. Gdy ktoś mówił, że walczył cztery lata, bo tyle dziecko było w śpiączce, a teraz chodzi - to chciałam tego słuchać. Bo szalałam, gdy od wypadku mijały trzy miesiące, a tu ktoś spokojnie oznajmiał: 'Cztery lata'. W klinice Budzik będzie psycholog od długotrwałego stresu, bo zazwyczaj rodzice pozostają sami i małżeństwa się rozpadają.

W 2001 roku mówiła Pani: 'Teraz nie wiem nic'. Chyba jednak wie Pani coś o życiu, skoro dla czytelników 'WO' to Pani jest Polką 2006?

- Woody Allen żartuje: 'Jak rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedzieć mu, jakie ma się plany'. (śmiech) 'Teraz nie wiem nic' jest zdaniem prawdziwym w każdej sytuacji. Pewne uczucia mnie przeorały. Z niepokojem i bólem trzeba umieć się obejść. Otwierać się, a nie zamykać, bo traci się ludzi potrzebnych do życia. Po trudnych przeżyciach ktoś staje się poraniony i wysyła prądy, że nie można się do niego zbliżyć. Trzeba nad tym zapanować, inaczej nie zbuduje się niczego jasnego.

Dziś bardziej przyglądam się ludziom. Zdarza się, że ktoś przyjdzie i nic nie mówi, tylko mnie pogłaszcze. Uwielbiam to. Bo właściwie co ma mi powiedzieć?

Jak ludzie Pani pomagają?

- Do katedry na Wybrzeżu przyszła dziewczynka i dała mi zawiniątko: 'To od mojej mamy'. Była to biżuteria i list, że ma ona też wartość pozafinansową. Ktoś mi oddaje kawałek życia czy kawałek uczucia.

Dzwoniła pani plastyk, by dać obrazy na aukcję: 'Chciałabym pomóc tak, jak mnie predestynuje zawód'. Firma Victoria Cymes, właściciel złotego medalu z Aten Otylii Jędrzejczak, oddała go nam. Teraz my go zlicytujemy.

Masę ludzi prowokuje wydarzenia kulturalne. Pojechaliśmy z najnowszym recitalem do Ameryki, w trakcie wyświetlany był film o fundacji. Wystąpiłam w salonie artystycznym w San Diego i w wynajętym przez Instytut Modrzejewskiej teatrze w Los Angeles. Pierwszymi gośćmi byli Antczak i Barańska, którzy tam mieszkają. Po recitalu jest fajny oddźwięk i zrobimy dużą trasę przez skupiska polonijne. I zbierzemy kolejne pieniądze na klinikę Budzik.

Jak przeżywała Pani sprawę Terri Schiavo w USA?

- W Ameryce widziałam, że młodzież z San Diego jeździ do Meksyku kupić alkohol i się bawić, bo u siebie nie może kupić do 21 lat. Ale po skończeniu 18 lat może iść na wojnę i zabijać. Taka hipokryzja. Rodzice Terri Schiavo nie godzili się na odłączenie córki od aparatury podtrzymującej życie, były tłumy protestujące, a prawo było takie, że ją zabili. Mąż Terri podjął taką decyzję. Morderstwo w biały dzień, coś nieludzkiego. Stoi rodzic i krzyczy: 'Nie!'. Ja bym z takim prawem nie wiem co zrobiła!

Ile lat najdłużej na świecie chory leżał w śpiączce?

- Ktoś się obudził po 19 latach. To kategorie cudu.

A co Pani robi, żeby druga córka nie czuła, że poświęca jej Pani za mało czasu?

- Mańka śpiewa w moim recitalu i gra na gitarze. Razem byłyśmy w Ameryce, coś przeżyłyśmy, to ją rozwija. Gdy z Manią wyjeżdżam, wtedy jestem tylko jej. Zwolniłam ją z basenu szkolnego, bo nie dosusza włosów i potem jest chora. A jak jest chora, to i ja jestem chora i nie możemy wejść do Oli, robi się lawina i przestaje wszystko działać. Więc zwolniłam ją z tamtego basenu, żeby z nią chodzić na basen w sobotę, co też wymyśliłam, żeby zadbać o siebie, bo mam już marny kręgosłup.

Co z perspektywy lat uważa Pani za ważne, a co za nieważne?

- Nieważne wydają mi się pice, blichtry, tzw. kariera, pogoń. To robi marną jakość życia. Ważne: dobrze coś robić i mieć z tego radość. Mieć tyle, ile potrzebne, nie chcieć więcej. Dużo dawać, dobrze żyć z ludźmi. Kochać i to pielęgnować.

O, jest Ola z pielęgniarkami na tarasie.

Ola mieszka w domu, w którym mieści się fundacja?

- Widzi pan, obydwa domy stoją kilka kroków od siebie. Ola wymaga wydzielonego miejsca, gdzie jest idealny porządek. Zanim stworzyłam takie warunki, była z nami w domu, ale to nie było dobre. Ona musi mieć swoją łazienkę, przyrządy do ćwiczeń, stół do masażu, materac, wałki. Gdy ktoś ma katar, nie może do niej wejść, bo ona z tego kataru ma zapalenie płuc i na to trzeba mieć wyobraźnię.

Dramat polega na tym, że się ratuje życie, a potem wypisują dziecko ze szpitala. Bo w szpitalu proponują hospicja, które są miejscem do godnego umierania, a nie ratowania. Zdesperowani rodzice, którzy mają inne dzieci, biorą dziecko do domu, chcą z nim pracować, nie mają pieniędzy, w ich miejscowości nie ma rehabilitanta, a w domu nie ma miejsca. Ojciec postanawia dobudować pokój, nie ma na murarza, sam buduje, zawala się strop i on ginie. I z wszystkim zostaje matka. To scenariusz spod Warszawy.

A jacy byli Pani rodzice?

- Ojciec po wojnie z AK kieleckiego poszedł do Ludowego Wojska Polskiego do Dęblina na pilota. Fruwał, ale chłopcy bawili się w oblatywaczy i jak było parę pogrzebów, mama postawiła szlaban. I na ziemi był pułkownikiem w sztabie generalnym. Mama w 1946 roku była 16-letnią położną i mówili, że dziecko przyjmuje dziecko. Ale miała do tego nosa. Wylądowała w szkole medycznej we Wrocławiu. Gdy tata latał, a my z bratem byliśmy w żłobku, mama została w nim pielęgniarką. (śmiech) Dziś jest chora na parkinsona i pomaga jej pani, która z rodzicami mieszka, bo cieniutko przędą.

Ojciec był najmłodszym partyzantem w grupie u Hoffmana i za wcześnie się w jego życiu zaczęły kobiety, alkohol i śmierć. Po latach jeździłam do doktora Hoffmana do Chochołowa. Chodził po góralach, sprawdzał, jak żyją, i uwielbiali go. Dowiadywałam się czegoś o ojcu. Zrozumiałam, że o tym nie mówi, bo takie przeżycia zamykamy. Ale powodują, że Hoffman się nie ożenił - mówił, że z bliska kogoś zabił i nie był już w stanie kochać. Zrobił się jak skorupa i tylko pracował. Starałam się szanować milczenie ojca, że nosi to w sobie i reaguje, gdy się nie wraca na noc lub że się za dużo wypiło.

Że nie można się spóźniać, coś obiecać i nie dotrzymać słowa, bo nie szanuje się drugiego człowieka. Dziś drażni mnie, gdy tego ludzie nie mają, bo potem wszystko nie działa.

Mama była tolerancyjna, ciepła, chciała mnie i bratu nieba przychylić. Rzeczy dyscyplinujące ojciec trzymał w garści. (śmiech)

Klaps?

- Raz też dostałam od mamy. Płakała i to robiła. Bo miałam pięć lat i uciekłam z domu. Namówiłam koleżankę: 'Chodź, idziemy, tylko zamieńmy się na ubrania, to nas nie poznają'. Ubrałam się w jej czerwony płaszczyk i zaraz indyk na mnie napadł. Jechałyśmy do jej taty i policja nas zgarnęła na dworcu we Włochach. (śmiech) Od ojca też oberwałam, bo wszyscy byli równo wykończeni. A ja szłam za przygodą.

Mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich i chodziłam do szkoły nr 171, dziś za hotelem Marriott. Miałam szkarlatynę, potem chore nerki. Wychowawczyni wiedziała, że po chorobie nerek muszę często wychodzić do toalety, i mi nie pozwalała. Zamknęłam się. Ale w siódmej klasie przyszła cudowna pani Lewakowa. Zaczęłam czytać, chodzić do teatru i o tym rozmawiać. Jak robiła Prusa, prowadziła nas: 'Tu mieszkał, miał problem z błędnikiem i tu się do rowu wywalał'. Potem trenowałam pływanie, byłam najmłodsza, z kolegami studentami wyjeżdżaliśmy na obozy, dawali nam medale, spało się w hotelach.

Kiedy Pani poczuła, że chce zostać aktorką?

- Interesowałam się psychologią, emocjami. Miałam ze sobą kłopot, zrobiłam się tak nieśmiała, że nie mogłam żyć. Gdy miałam coś zrobić publicznie, to dzikie bicie serca, tętnienie w uszach. A jak stać na przystanku? Tak czy tak? Bo tamten tak stoi. A potem miałam kontakt z ludźmi ze szkoły teatralnej i postanowiłam tam zdać, ale raz, a jak się nie dostanę, to idę na te studia psychologiczne. Ale dostałam się z drugą lokatą. Rena Tomaszewska, dziekan, opowiadała mi mój egzamin, bo miałam białą plamę.

W filmie wydanym przez Pani fundację Alicja Bromska, która była w śpiączce, mówi: 'Leżałam w łóżku szpitalnym, kręciło się mnóstwo osób i wydawało mi się, że z nimi rozmawiam. Nagle okazało się, że mnie szarpią, krzyczą, i zaczęłam sobie zdawać sprawę, że nie wydaję dźwięku ani się nie poruszam'. Czy ona, będąc w śpiączce, widziała i słyszała innych?

- Tak, ale jest różnie. Bywa, że ktoś w śpiączce długo leży, nagle siada i mówi: 'Bob, zajmij się moją żoną', kładzie się i umiera.

Łukasz Kunicki, pilot rajdowy, opowiadał, że jego narzeczona Matylda trzymała go za rękę. Że był jak wampir. Gdy się obudził, ona padła, wszystko z niej wyssał. (śmiech) Ale nie wiedział, co się dzieje. Natomiast zawiesił się na zdaniu - miał w głowie taki drążek: 'Musisz, bo Matylda...'. Musiał ją czuć, bo cały czas trzymała go za rękę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji