Artykuły

Opętaniec

Jest uzależniony od ruchu. Mówi, że poza sceną nie istnieje. Zanim JAROSŁAW STANIEK trafił do teatru, tańczył na ulicy i został mistrzem breakdance'a. Zrobił operę w Hadze, musical w Zurychu i pierwszy w Polsce hiphopowy musical. Jak ktoś mu mówi, że czegoś nie da się zrobić, to dopiero zaczyna go to kręcić!

Jest w nim jakieś rozedrganie. W sposobie mówienia, gestach, w zmarszczkach pod oczami. Energia. Rytm. Raz, dwa, trzy - obrót w prawo, raz, dwa, trzy - obrót w lewo, raz, dwa, trzy - wyskok. Nie chodzi, tylko podskakuje, nie siedzi, tylko się kręci. Ciągły ruch.

- Taniec to część mojej natury. Kiedy tańczę, to trochę tak, jakbym patrzył na siebie z boku. Wprowadzam się w rodzaj transu i nie analizuję tego stanu w racjonalny sposób. Wydaje mi się, że ja nie tańczę, ja się tak wyrażam. To mój sposób komunikowania się ze światem. Dlatego w sztuce chcę, żeby ludzie zamknęli usta, a zaczęli mówić ciałem.

Interesuje go wykonywanie gestów, które zmieniają znaczenie. Dlatego bliżej mu do teatru Piny Bausch niż abstrakcyjnego tworzenia ruchu do muzyki.

- Poprawianie ubrania może być czynnością estetyczną albo nerwowym gestem. Powtarzane wielokrotnie z dużą ekspresją i urytmizowane, wsparte emocją, staje się już choreografią - tłumaczy Staniek. - Chciałbym tworzyć na scenie świat, który przypomina mi piękne obrazy galaktyk, budowę atomów, wzory chemiczne. Gdyby udało nam się spojrzeć na galaktyki z perspektywy miliona lat, ujrzelibyśmy najpiękniejszy balet, jaki można sobie wyobrazić, najdoskonalszy ruch. To właśnie chciałbym pokazać.

- Jarek nie proponuje tylko tańca. Jego praca nie sprowadza się do ułożenia baletowych figur. Szuka wewnętrznej siły, która jest w człowieku, i wybiera to, z czego można coś ulepić. Wyciąga treść, głębię, ładunek energetyczny. Nie uważam go za zwykłego choreografa. Ma dużo więcej niż profesjonalizm - twierdzi Kinga Preis, która pracowała ze Stańkiem przy kilku spektaklach, m.in. "Kombinacie" na 23. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. - Jarek jest człowiekiem wielkiej pasji. To zaraża innych. Ludzie już nie mają siły, boli ich całe ciało, ale robią z uśmiechem te układy dla niego. A on wymaga od siebie tyle samo co od nich. Cały czas w tym dresie, tarza się po podłodze, spocony i zmęczony jak wszyscy. Nie wiem, skąd ma w sobie tyle energii.

Pierwsza scena

Potrzeba ruchu była w nim od zawsze. Może to sprawa genów albo opowieści mamy, niespełnionej gimnastyczki?

Może historie o cyrkowych wyczynach i podróży bez końca, jak w filmach Felliniego, które zawsze wydawały mu się piękne, smutne i romantyczne? Albo przypadek.

Pamięta, jak w telewizji po raz pierwszy zobaczył tańczących breakdance'owców. Miał wtedy 16 lat. Krótka relacja z Ameryki, zaledwie kilka minut. Jakiś człowiek kręcił się na głowie, inny wirował na rękach, jeszcze inny udawał robota. To było jak uderzenie. Wydawało mu się wtedy, że to jest właśnie to, co chce robić. Że to jego sposób na wychodzenie z szarości bloków rodzinnego Sandomierza. Był rok 1984. Żadnych książek na ten temat, żadnych filmów. Zaczął wymyślać figury na podstawie tych trzech zobaczonych w telewizji. Zainteresował się pantomimą, sztukami walki. W kinach grali właśnie "Wejście smoka", a Bruce Lee był idolem.

- Wszyscy uprawiali karate, a ja myślałem, jak z tego zrobić taniec - śmieje się Jarosław Staniek. Pierwszą figurę wymyślał miesiąc, zanim opanował następne, minęło pół roku. Dzisiaj potrafi zrobić całą choreografię w dwa tygodnie. Wtedy nie mógł zestawić razem pięciu figur.

Zaczął tańczyć na ulicach Sandomierza. Bluza, czapeczka, szerokie spodnie. Przyłączali się inni. Raz były to dwie osoby, innym razem dziesięć. Breakdance stał się modny.

W połowie lat 80. wyjechał do Warszawy, bo chciał budować mosty. Wybrał studia inżynierskie na Politechnice Warszawskiej, bo zawsze mu się wydawało, że architektura ma wiele wspólnego z muzyką. Tu także tańczył na ulicy. Wziął udział w pierwszym konkursie tańca disco, do którego zgłosiło się kilka tysięcy osób. Wygrał. Stał się kimś! Gwiazdą. Darmowe wejścia do dyskotek, zachwycony wzrok dziewczyn. Ale jemu ciągle czegoś brakowało.

- Ktoś z Berlina Zachodniego przywiózł młodzieżowy magazyn "Bravo", który lansował breakdance. Próbowaliśmy się wtopić w tę subkulturę, ale ja nie czułem się do końca breakdance'owcem - opowiada Staniek. - Nie tańczyłem na ulicy z czapką, żeby zarobić, ale po to, żeby pokazać kilkuminutowe scenki, coś ludziom przekazać.

W telewizyjnej relacji z konkursu disco wypatrzyła go Małgorzata Potocka i zaprosiła do współpracy przy spektaklu "Śmiech na linii" w teatrze Syrena. Zaraz potem Witold Gruca [wybitny tancerz i choreograf - przyp. red.] zaproponował mu etiudkę choreograficzną w "Aidzie".

Jarosław Staniek wspomina: - Czułem się, jakbym funkcjonował w dwóch światach. Tu breakdance na ulicy, a tam opera i próby z dziewczętami ze szkoły baletowej.

Zaraził się teatrem. Ale olśnieniem był film "West Side Story". - Nagle zobaczyłem, że tańcem można wyrazić wszystko i być w tym naprawdę dobrym. Dotarło też do mnie, że breakdance, jak każda nowa rzecz, jest falą, modą. Nam się wydaje, że kręcąc się na głowie, wymyślamy coś nowego, a przecież w 1968 roku, kiedy ja się dopiero rodziłem, aktorzy potrafili już wszystko.

Kilka lat później, w 1992 roku, przygotuje całą choreografię tego spektaklu w Teatrze Muzycznym w Gdyni. To będzie jego artystyczny chrzest. Samodzielna duża produkcja i pierwsza lekcja pokory wobec sztuki.

Jarosław Staniek: Gdyby udało nam się spojrzeć na galaktyki z perspektywy miliona lat, ujrzelibyśmy najpiękniejszy balet, jaki można sobie wyobrazić, najdoskonalszy ruch. To właśnie chciałbym pokazać

Z ulicy do teatru

Koniec lat 80. Maleńki telewizor w akademiku odbierał trzy programy. Dwa polskie i jeden radziecki, w którym na okrągło emitowano spektakle baletowe z Teatru Bolszoj. W Polsce zaczął upadać reżim, ludzie wychodzili na ulicę, a on jak zahipnotyzowany gapił się w czarno-biały ekran. - Ci wirtuozi ruchu byli jedyną jasną rzeczą wyłaniającą się z mroku, który trwał wtedy w kraju - mówi. Chciał tańczyć. Więcej. Mocniej.

Podskórnie czuł, że nie będzie dobrym inżynierem, że jego mosty będą dziwne, krzywe i nie zaprowadzą nikogo na drugą stronę. Chciał uciec od rzeczywistości, która go otaczała.

- Coraz dziwniej się czułem. Wracałem z teatru do akademika z kwiatami w ręku, pełen adrenaliny, która towarzyszy premierze, a tam moi koledzy zakuwali metalurgię - opowiada.

Rzucił studia. Zapisał się na eksternistyczne kursy baletu. - Chciałem się z tym zmierzyć - mówi. - To było trudniejsze od breakdance'a. Już nie kręcenie się na głowie, ale walka z własnym ciałem. Niemoc. Ból.

Nie poddał się. Zdał egzamin. Dzięki temu mógł pracować w teatrze jako profesjonalny choreograf. Wtedy też zrozumiał, że taniec jest podzielony. Tancerze klasyczni uważali breakdance'owców za amatorów, breakdance'owcy śmiali się z tancerzy klasycznych, że chodzą w rajtuzach. Każdy rodzaj tańca tworzył własny język i bronił go za wszelką cenę. A on chciał pokazać, że taniec jest jeden, chciał połączyć style.

- Pomyślałem, że stworzę grupę, w której każdy tancerz miałby inny rodowód. I znalazłem takich ludzi, każdy był z innej beczki: gimnastyczka artystyczna, dziewczyna ze szkoły baletowej, gimnastyk wyczynowy, cyrkowiec, tancerz Wietnamczyk - opowiada.

Powstała legendarna już dziś Grupa Tańca Estradowego T'89. Tańczyli na festiwalach w Sopocie, zdobyli nagrodę dziennikarzy w Opolu, zrobili parę ważnych przedstawień musicalowych w Teatrze Muzycznym w Gdyni i galę piosenek Kazika na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Współpracowali z warszawskim teatrem Syrena. Dziewięć lat w tym samym składzie. Gdy Wietnamczykowi urodził się synek, nazwał go Jarek...

Na początku było fantastycznie: własna garderoba, energia twórcza. Ale z czasem pojawił się bezwład. Nie mógł już dłużej rozliczać tancerzy z każdej przepracowanej minuty. Uznał, że samodzielna choreografia jest dla niego jedyną możliwą drogą. Grupa rozpadła się w 1998 roku.

Powrót do źródeł

Od 2000 roku w ciągu pięciu lat zrobił kilka słynnych w Polsce i w Europie spektakli: kultowy "Kombinat" na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, oparty na piosenkach Grzegorza Ciechowskiego, "Hair" w Gdyni, wystawiony także w Zurychu, "Jesus Christ Super Star", transoperę "Sen nocy letniej", do której muzykę napisał Leszek Możdżer, "Chicago" znane ze słynnego oscarowego filmu. Posypały się nagrody. Za "Footloose" w Gliwickim Teatrze Muzycznym otrzymał Złotą Maskę. Stał się gwiazdą po wystawionym w 2003 roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni "Opentańcu". To odwołująca się do starosłowiańskich wierzeń, porywająca historia miłości.

Ale w Stańku ciągle tkwił ten chłopak z Sandomierza i fascynacja rytmem miasta. Zaczął myśleć o projekcie hiphopowego musicalu, w którym młodzi śpiewają

0 sobie, w którym tańcem wyrażają swoje codzienne lęki i marzenia. Każda ławka to inny aspekt życia i poglądy na jego temat: rodzina, pieniądze, muzyka, miłość...

Szukał długo aktorów, tancerzy i teatru, który chciałby wystawić spektakl. "12 ławek" miało swoją premierę w 2005 roku.

Opowiada: - Jeździłem do Konina, Szczecina, Nowej Huty, tam, gdzie spotykają się b-boye, cały hiphopowy świat. Robiłem nietypowe castingi. Wchodziłem do ich kółeczka i tańczyłem razem z nimi, żeby im pokazać, że wiem, o co chodzi. Później opowiadałem, że chciałbym zrobić spektakl. Pytałem, kto byłby zainteresowany.

Zgłosiło się 70 osób. Staniek wybrał 30 tancerzy i 10 muzyków. Trudni, wymagający, nieufni. Musiał do nich dotrzeć. Pracowali metodą warsztatową. Ostrożnie. On z grubsza zarysował swoją wizję choreografii, reszta to ich pomysły. W trakcie dyskusji i warsztatów wymyślili i opracowali tematy wszystkich 12 odsłon.

W zespole był chłopak, który na próbach nie powiedział ani słowa. W przedstawieniu tylko on jeden milczy. Ale Jarka zainteresował bardziej, niż gdyby wykonał dziesięć piruetów. Pozwolił mu być sobą. Tak samo jak chłopakowi, który był ordynarny i wszystko olewał. Żeby się mogło udać, musiał uszanować ich odmienność.

- Pamiętam przerażenie producenta przed premierą. Pierwsza próba, druga, trzecia. Chłopaki siedzą na scenie i nic nie robią. Zacząłem ustawiać światło, poprawiać kable. A oni dalej siedzą. Wiedziałem, że to jest w dużej mierze improwizacja. Nie tańczyli, bo nie mieli wtedy nastroju. Nie zmuszałem ich. Ważne, żeby zatańczyli na premierze, żeby ten spektakl powstał w atmosferze prawdy. Nikogo tam nie zmieniłem, nikomu nic nie narzuciłem. Chciałem pokazać, dlaczego hiphopowcy z Gniezna nie lubią się z tymi z Bydgoszczy, a za tydzień ci z Gniezna i Bydgoszczy są razem, a nie rozmawiają z tymi z Katowic. Interesowało mnie, co widownia z tego wyciągnie. Czy dzięki temu rodzice bardziej zrozumieją swoje dzieci - wspomina Staniek.

- Jarek nigdy nie krzyczy, nie wydaje komend. Wsłuchuje się w tego, do którego mówi. Nie wywyższa się, nie ma maniery: ja robię inscenizację, choreografię, dlatego macie robić to, co mówię. On czyni swoich tancerzy partnerami, współodpowiedzialnymi za trud poszukiwania tego czegoś, co się powinno znaleźć na końcu - mówi Piotr Szulkin, który współpracował ze Stańkiem przy filmach "Ubu król" i "Mięso".

Człowiek na scenie

Sprawia wrażenie, jakby poza sceną nie istniał. - Mam wspaniałą żonę, która uczy mnie dostrzegania świata zewnętrznego. Rzadko bywam w domu, nie przywiązuję się do przedmiotów, więc piękno i ciepło płynące z prostych rzeczy, które nas otaczają: z kolorów, z kominka w domu, z ogrodu, przebija się jak kropla, która drąży skałę. Zazdroszczę ludziom, którzy patrząc na góry, czują ich piękno. Ja te góry muszę zbudować na scenie, wtedy zaczynam coś rozumieć. Jakbym tworzył model - wyznaje Staniek.

Żona Iwona jest tancerką, skończyła poznańską szkołę baletową i tańczy w jego spektaklach, m.in. w zeszłorocznym widowisku "Carmen TV" wystawionym na IV Festiwalu Sacrum-Profanum w Krakowie, z udziałem wybitnych śpiewaków operowych, Macieja Maleńczuka i DJ Haema, jednego z najsłynniejszych polskich didżejów. Iwona śmieje się, że pomysły Jarka bywają niebezpieczne - gdy w tym spektaklu tańczyła w ognistym kręgu, o mało nie udusiła się dymem. No, ale nie chciał, by tańczył ktoś inny...

Nie interesuje go popularność, bywanie w towarzystwie, światła kamer i dziennikarze. Piotr Szulkin wspomina: - Przed premierową projekcją "Ubu króla" na festiwalu w Gdyni wpadłem na Jarka i mówię: "Chodź ze mną na premierę, usiądziesz obok mnie, wyjdziemy razem, pokażesz się". Powiedział, że nie może, więc spytałem, co się stało, a on na to: "No wiesz, ja mam próbę".

Zawsze rezerwuje salę od ósmej, bo uwielbia moment stawania na pustej scenie. Ćwiczy w ciszy. Zaczyna się poruszać. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie półtorej godziny później. To nieważne. Może być tygrysem albo Pinokiem i bawić się, co by było, gdyby był drewnianym człowiekiem. Dla takich chwil został choreografem. Dla tych dwóch godzin przed próbą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji