Artykuły

Miasto monologów

"Wielki dzień" w reż. Andrzeja Majczaka na Scenie w Podziemiach Teatru Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W "Wielkim dniu" Conora McPhersona jest jak w Krakowie, gdzie w końcówkach małych dni słowa leją się nad wódką wszystkich barów miasta. Porażająca delta. Zmierzch w zmierzch brzdęk odstawianych szkieł miesza się z nadmiarem zdań nieogarnionych jak mrówki w kopcu. Zmierzch w zmierzch miasto jest tysiącgłowym monologiem. Nikt nie słucha, bo sam gada, choć nikt go nie słucha. Każdy gada, bo może ktoś usłyszy, wygadując swoje. Może zapętlą się monologi.

Spokojnie, zapętlą się. Spokojnie, zaraz poznasz monologistę, do którego się przysiadłeś. To tylko kwestia ilości brzdęków szkła. Są monologiści, którym starczają brzdęknięcia trzy, inni potrzebują pięciu. Zdarzają się i maratończycy brzdęknięć, lecz w istocie nieważne, po ilu głębszych gadania się zapętlają - grunt, że się zapętlają. Jak w "Wielkim dniu".

Jeśli dobrze się domyślam, u McPhersona jest knajpa gdzieś na obrzeżach kurortu po sezonie i trzech facetów w knajpie. Trzy pary ust nad gorzałą o zmierzchu. Trzy monologi, trzy osobne opowieści z przeszłości, które wolno - słowo po słowie, łyk po łyku, cisza po ciszy - nicują się wzajem, zlepiają, by stać się jednością, monologiem trójgłowym, bajaniem krążącym wokół jednego sedna.

Nie ma krystalicznych jasności. Suną niedomówienia, fakty są podane tak szybko, że pierzchają. Narasta wahanie w mózgu słuchającego. Czy Frank (Przemysław Redkowski) był kiedyś początkującym barmanem? Chyba. Kto wie, może w tej samej dziupli, w której teraz we trzech się kolebią nad pocieszycielką żółtą bądź przeźroczystą? A Ray (Jakub Bohosiewicz)? Kiedyś był początkującym profesorem. To prawie pewne, ale co dziś? Czy

dziś - jak wtedy, po lekcjach oficjalnych - dalej lubi uczennice wprowadzać w arkana nocnych sztuk pokątnych. Wreszcie Joe (Marcin Kobierski). Kiedyś uczeń. Owszem, dziś wciąż coś pamięta z tamtych dni, kiedy kumpel odkrywał

przed nim pieprzne czeluści nadmiaru piwa i szybkiego seksu. Tak, lecz czy to w istocie pamięć jasna, czy tylko rojenia?

Kiedyś więc... Dawno, albo wcale nie... Każdy w swym młodym życiu utopiony... I jakiś wieczór... Albo może noc... Spotkali się w barze przypadkiem?... Chyba tak, zapętlili się... Chyba w tym samym barze, w którym teraz snują wzajem nicujące się monologi... I wtedy była jakaś dziewczyna wyjątkowa... Jakaś gorzała wielka niczym ocean?... Oj, tak... I co?... Coś z tą dziewczyną się stało... Coś bardzo niedobrego... Pamiętasz?... A ty?... A ty?... I policja nad ranem?... Tak, policja nad ranem patrzyła w skacowane oczy...

Monologi lepione ze strzępów trzech pamięci dziergają jeden kilim, pełen białych plam. Tak sprawy się mają o zmierzchu w napisanym barze McPhersona

- prześwietlają się wzajem trzy przeszłości, co ongiś się musnęły. Reżyser

Andrzej Majczak odrzuca bar. Wieczór potrójnej konfesji przenosi do fotograficznego atelier - i tak wzmacnia metaforę prześwietlenia. Bo przed obiektywem nie skryje się żadna ciemność twarzy. Na kliszy na wierzch wylezie każde skrzywienie nosa, nawet milimetrowa niesymetryczność brwi, a byle pieprzyk urasta do potęgi króla Piasta. W scenicznym atelier Majczaka monologi trzech panów nad gorzałami są niczym obiektywy demaskujące wszelkie czernie serc, brudy mózgów, garby czucia. Na początku wszystko jeszcze jest pastelowo, wciąż jeszcze lekko im się gada o przeszłości. Redkowski - niby wciąż tamten spłoszony, grzeczny smyk. Kobierski - mężczyzna, co się z politowaniem przygląda starym swym pochopnościom erotycznym, na długich przerwach między "matmą" a "biologią" ucieleśnianym w bocznych korytarzach. Bohosiewicz - lubieżna radość dżentelmena, wspominającego smaki dawnych korepetycji nocnych. Tak, jeszcze są uśmiechnięci, jeszcze mówią pełnymi zdaniami. Ale za chwilę urwie się jasność. Nastanie czas opuszczania oczu. Między coraz krótsze, coraz mocniej kulejące zdania wciskać się zaczną coraz potężniejsze masy ciszy kłopotliwej. Gdy reflektory zmienią kąt oświetlenia białej materii, wiszącej za plecami monologujących, ukaże się sina jama piwnic pod teatrem Bagatela. Przypomni się gorycz ulic opuszczonych miast na obrazach de Chirico. I wtedy Frank, Joe i Ray zyskają ostateczne dopełnienie - zapętlone monologi okażą się figurami trzech samotności.

Właśnie to, taki punkt dojścia - samotność na dnie słów nieudolnie wskrzeszających dziurawą przeszłość - zdaje się być sednem dobrej, dobrze granej opowieści Majczaka. Nie kolejny, naleśnikowo płaski socjologiczny portrecik trudnego wchodzenia w dorosłość, ale samotność nie do zdławienia. Jakaś dziewczyna?... Jakaś policja?... Jakaś tragedia?... Co dalej - lęk bez końca?... Lęk niepocieszonych ust gadających na wysokim krześle w "Dymie", lęk umordowanych ust nad blatem w świętym "Zwisie", lęk znudzonych ust w cieniach "Wódki", lęk przegranych ust przy chwiejnym stoliku w "Alchemii", lęk każdych ust, co się w drodze do domu zatrzymały przy najbliższym kieliszku, w pierwszej z brzegu norze ulgi. Odwieczny lęk tych, co nie wiedzą, jak dalej iść. Jakaś dziewczyna?... Śmierć?... Jak dalej iść, skoro nad starym trupem pamięć przełazi dziś tak lekko, że prawie tanecznie? O to w podtekście finałowych zdań pytają ludzie u Majczaka. Za plecami mają podobiznę pustych ulic miasta monologów, które nie ocalą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji