Artykuły

To, co najpiękniejsze

- Misja, posłannictwo dziejowe - to już dawno się skończyło. Dzisiaj trzeba być po prostu profesjonalistą - mówi ANDRZEJ GRABOWSKI w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.

"- Jak to się stało, że Pan - chłopak z Alwerni, trafił do szkoły teatralnej?

- Szlaki przecierał mój starszy brat, Mikołaj, z teatrem związany był także ojciec, który, co prawda, skończył historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale jakiś czas statystował w Teatrze im. J. Słowackiego. Ojciec lubił podkreślać, że grywał z Osterwą. Oczywiście on statystował, Osterwa grał.

- Do końca życia Pana ojciec organizował życie teatralne w Alwerni.

- Wyniesiona z lat studenckich żyłka teatralna pozostała mu do końca życia. W Alwerni ojciec ciągle organizował teatry amatorskie, sam reżyserował przedstawienia, wygłaszał przepisywane z gazet monologi Kierdziołka. Z dzieciństwa pamiętam też bożonarodzeniową tradycję chodzenia po domach z tak zwanymi herodami. Ojciec zawsze był Królem Herodem - wujek Śmiercią.

- Kiedy jednak zdecydował się Pan zdawać do PWST, ojciec nie był zadowolony.

- Ojciec uważał, że aktorstwo to może być hobby, ale nie zawód. Kiedy mój brat Mikołaj powiedział, że chce zdawać do szkoły teatralnej - zaprotestował. Ja miałem łatwiej, bo byłem drugi z kolei. Oczywiście później ojciec aż do śmierci, w 1980 roku, mocno nam kibicował, śledził nasze sukcesy.

- W wywiadach podkreśla Pan często, że aktorstwo to dla Pana zawód, a nie posłannictwo.

- Misja, posłannictwo dziejowe - to już dawno się skończyło. Dzisiaj trzeba być po prostu profesjonalistą. Na całe życie zapamiętałem sobie jeszcze jedną radę, której udzielił mi ojciec. Kiedyś powiedział: Syna, pamiętaj: jeśli chcesz być aktorem, to musisz być dobrym aktorem. Jeżeli uznasz, że ci nie wychodzi, wycofaj się. Bycie aktorem złym albo mniej niż przeciętnym to męka, lepiej już nie być aktorem wcale. Miał rację, bo jeżeli całe lata pozostaje się aktorem niespełnionym, to jest to zawód naprawdę okrutny. Codziennie zdajemy egzamin przed publicznością.

- Krystyna Janda powiedziała kiedyś, że przed każdym występem czuje się tak, jakby za chwilę miała zdawać maturę.

- Dla mnie matura'nie była problemem, teraz przed kolejnymi premierami przypominam sobie najtrudniejszy egzamin w moim życiu - do szkoły teatralnej. Nigdy wcześniej nie występowałem publicznie, nie mówiłem wierszy na akademiach, nie recytowałem przed rodziną.

- To dlaczego właściwie Pan zdawał do szkoły teatralnej?

- Czy ja wiem? Sądzę, że ten mój wybór był podyktowany brakiem innych zainteresowań. A z Mikołajem byłem ze dwa razy na wakacyjnych obozach, w których uczestniczyły jego śliczne koleżanki ze szkoły aktorskiej. Co tu kryć, kolorowo było. Takie życie bardzo mi się podobało.

- Mikołaj Grabowski wspominał, że w tym samym dniu on bronił dyplom, a Pan zdawał na Wydział Aktorski PWST. Podobno nawet wymieniliście się garniturami.

- To były piękne czasy! Rok 1969 - apogeum popularności Marka Grechuty, zwykle garnitury kupowało się na maturę. Ja uszyłem sobie garnitur naprawdę supermodny, wzorowany na tych, w których wtedy występował Grechuta - wcięty, z szerokimi klapami. Wszyscy mi go zazdrościli, a ja pękałem z dumy. Okazało się jednak, że Mikołaj nie ma garnituru, a na obronę pracy magisterskiej nie wypadało po prostu przyjść w swetrze czy koszuli, dlatego rano Mikołaj obronił pracę magisterską w moim garniturze, a po południu ja zdawałem w nim egzamin wstępny.

- Powtarzał Pan trzeci rok, dlaczego?

- Miałem dwóje z dwóch głównych przedmiotów - sceny klasycznej i sceny współczesnej, przy okazji wyrzucono mnie z akademika.

- Na wyrzucenie z akademika naprawdę trzeba było sobie porządnie zasłużyć!

- Chodziło o zbyt częste balangi, drobne wybryki chuligańskie. Było, minęło - zostało mi po tym okresie kilka blizn. Jerzy Jarocki powiedział mi wtedy: Panie Andrzeju, z pana będzie aktor, ale na razie jest pan za młody i za głupi, żeby skończyć szkołę, więc daję panu dwóję. Już po roku przyznałem mu rację, a do tego tak się zawziąłem, że w następnym roku miałem z tych samych przedmiotów piątki.

- Kończąc studia, dostał Pan angaż do Teatru im. J. Słowackiego, ale nie zagrzał Pan tam długo miejsca. Uciekł Pan do Tarnowa.

- Tak mniej więcej wygląda cała historia moich zawodowych doświadczeń, że albo ciągle mnie skądś wyrzucano, albo sam odchodziłem. .W Teatrze im. J. Słowackiego byłem równo rok, ale prawie nic nie grałem. Do teatru zostaliśmy zaangażowani razem z Jurkiem Kryszakiem. Wiedziałem, że albo on zacznie grać, albo ja. Dla nas dwóch nie było już miejsca. A ponieważ z reguły grał Jurek, poszedłem do dyrektor Skuszanki i powiedziałem, że odchodzę do Tarnowa.

- W Teatrze im. J. Słowackiego rzeczywiście grał Pan niewiele - Witoldyńskiego w Karykaturach Kisielewskiego, Konwojenta/Fryzjera w Sprawie Dantona Przybyszewskiej.

- W Sprawie Dantona robiłem za tłum, to nie była żadna rola. Poszedłem więc do Tarnowa i była to jedna z najszczęśliwszych decyzji w moim zawodowym życiu. W Tarnowie pracowało już wtedy grono moich przyjaciół z roku - Wojtek Droszczyński, Marek Litewka, Ela Kijowska. Tarnowski teatr przyjeżdżał wtedy bardzo często na gościnne występy do Krakowa. Pamiętam, że po jednym z takich spektakli, sztuce Tyma - Kochany Panie Ionesco, zajrzałem do kolegów, do garderoby i wtedy Smożewski niby to pół-żartem powiedział do swojego dyrektora administracyjnego: No, zobacz, ja temu Grabowskiemu proponuję rolę Artura w Tangu Mrożka, a on nie chce do nas przyjść. Oczywiście nic mi wcześniej nie proponował. Podszedłem wtedy do Smożewskiego i powiedziałem, że i owszem, przyjmuję jego propozycję. W następnym dniu byłem już w Tarnowie i podpisywałem umowę.

- Bardzo szybko zdobył Pan status gwiazdy tarnowskiego teatru, który za dyrekcji Ryszarda Smożewskiego - w drugiej połowie lat 70. - święcił największe sukcesy w swojej 50-letniej historii.

- To była zasługa Rysia Smożewskiego. Sprawił, że do tarnowskiego teatru przyszli zdolni, młodzi ludzie, którzy wiedli prym w zespole. Starsi aktorzy nam nie przeszkadzali, nie było między nami żadnych animozji. Smożewski był młodym, prężnym i energicznym dyrektorem, zawsze miał w odwodzie tysiąc niekonwencjonalnych pomysłów.

- Pojawili się nowi, ciekawi reżyserzy, często ze znanymi nazwiskami.

- Kiedy młody człowiek - aktor albo reżyser, podejmował się pracy w Tarnowie, wiedział, że może to być trampolina do dalszej kariery. Nie było właściwie tygodnia, żeby nie przyjeżdżali do nas dyrektorzy teatrów, krytycy, ciągle graliśmy spektakle wyjazdowe. Każdy dom kultury miał fundusze, żeby zapraszać teatr, często graliśmy w Starym Teatrze, w stołecznej Stodole, w kultowym gdańskim Żaczku. Łgarz Goldoniego został przeniesiony do Teatru Telewizji. Ciągle coś się działo. To wielkie szczęście, że Tarnów miał wtedy u siebie Rysia Smożewskiego i jego wspaniałego doradcę Jurka Wasiuczyńskiego.

- Miał także Andrzeja Grabowskiego.

- Rzeczywiście, grałem w Tarnowie bardzo dużo - role, które powinienem zagrać i takie, których nie powinienem.

- Do historii tarnowskiego teatru przeszedł Łgarz Carla Goldoniego w reżyserii Giovanniego Pampiglione, gdzie zagrał Pan wiodącą rolę Lelia. Ta komedia deliarte była szeroko komentowanym wydarzeniem - opierała się na finezyjnym komizmie sytuacyjnym, konceptach groteskowych, burleskowych trikach i efektach parodystycznych. Publiczność była zachwycona, a krytycy usatysfakcjonowani.

- To był wielki przebój tarnowskiej sceny. Na przestrzeni dwóch sezonów, bez objazdów, zagraliśmy Łgarza chyba z sześćdziesiąt razy! Natomiast sama praca nad nim od początku nam się nie układała. Lelio był amantem, a ja dopiero co zagrałem Parobka w Zabawie i, jak to często bywa, część tamtej roli nosiłem w sobie, zresztą - nich pan powie - jaki ze mnie amant? Pamiętam doskonale, że na trzeciej próbie generalnej Smożewski, który już wtedy bardzo mnie lubił, wstał i powiedział: Proszę państwa - ja rozumiem, o czym jest spektakl, rozumiem, kto i dlaczego gra, - ale nie rozumiem, co tutaj robi pan Grabowski. Prawdziwa klęska wisiała w powietrzu. Na dodatek tuż przed premierą rozbolał mnie ząb i na scenę, jako amant, wyszedłem ze spuchniętą, obolałą twarzą... I stał się cud. Zagrałem.

- Co powiedział wtedy Smożewski?

- Serdecznie mnie wycałował, Gianni Pampiglione lewito-wał, a publiczność była zachwycona. Tak jest ze mną często. Jestem aktorem, który nie potrafi grać bez publiczności. Na próbach, w teatrze, często wypadam blado, rozkwitam dopiero w trakcie spotkania z widownią.

- Najżywiej wspominaną Pana tarnowską rolą był jednak Belus w Przepraszam, czy tu biją? (1976) Marka Piwowskiego w reżyserii Ryszarda Smożewskiego. Rola bezwzględnego, inteligentnego włamywacza, który organizuje grupę wspólników do skoku na utarg warszawskich Domów Towarowych Centrum, została zresztą nagrodzona na festiwalu w Kaliszu.

- To było moje pierwsze w życiu aktorskie wyróżnienie

- Nagroda Młodych Zarządu Głównego SPATiF-u. Nigdy nie zobaczyłem jej na oczy.

- Interweniował Pan jakoś w tej sprawie?

- A po co? Niespecjalnie mnie to wszystko obchodziło, byłem szczęśliwie zakochany, miałem w Tarnowie swoje pięć minut - z Przepraszam, czy tu biją! jeździliśmy po całej Polsce, popularność filmu Piwowskiego przełożyła się na popularność spektaklu. W Tarnowie otrzymałem tytuł Najpopularniejszego Aktora.

- Rozmawiał Pan na temat spektaklu z Markiem Piwowskim?

- Z Piwowskim, owszem, rozmawiałem, ale raczej nie na temat przedstawienia. W Gdańsku zorganizowano konfrontację - najpierw wyświetlono film, a potem zagraliśmy spektakl. Potem spotkałem się z Piwowskim przy wódeczce, ale

- w takich okolicznościach przyrody - nie o sztuce rozmawialiśmy. Słyszałem tylko, że to, co zrobiliśmy, bardzo się Piwowskiemu podobało.

- Jednym z ostatnich Pana tarnowskich sukcesów był tytułowy Janosik w Na szkle malowane Ernesta Brylla w reżyserii Henryka Dudy (1977). Mniej więcej w tym samym czasie pokłócił się Pan ze Smożewskim.

- Nie wiem, może rzeczywiście jestem konfliktowy, nie jestem dobrym dyplomatą? Ze szkoły mnie wywalili, z akademika mnie wywalili, ze Słowaka sam odszedłem z hukiem, z Tarnowa uciekłem w środku sezonu, po głupim konflikcie z Ryśkiem Smożewskim, ze Starego też mnie wyrzucili - Krystyna Meissner, i to kiedy byłem już dojrzałym aktorem, a na koncie liczne nagrody, co - z perspektywy czasu - nie okazało się taką znowu tragedią.

- O co konkretnie poszło Smożewskiemu?

- O jakieś bzdury, szczegółów nawet nie pamiętam. Pożarliśmy się w Rumunii, gdzie pojechaliśmy akurat z Janosikiem. Smożewski też był porywczy, po naszym powrocie wywiesił na tablicy ogłoszeń naganę dla mnie, a ja zabawiłem się w Rejtana. Bez pytania wtargnąłem do gabinetu dyrektora, poprosiłem o kartkę papieru, na której napisałem: Z dniem dzisiejszym rezygnuję z pracy. Andrzej Grabowski. Smożewski, w furii, przyjął tę rezygnację, opieczętował pismo. Wyjechałem z Tarnowa.

- Wyjechał Pan prosto do Teatru im. J. Słowackiego, który ledwie kilka lat wcześniej z hukiem Pan opuścił.

- Natychmiast po wyjściu z gabinetu Smożewskiego zadzwoniłem do mojego brata, Mikołaja, opowiedziałem mu, co zaszło i poprosiłem, żeby zapytał, czy nie znalazłoby się dla mnie miejsce w zespole. Kilka godzin później Mikołaj oddzwonił, żebym zaraz przyjeżdżał, że mam etat od pierwszego stycznia, bo akurat potrzebują kogoś dokładnie w moim typie. W tym samym czasie do Warszawy przeprowadzał się bowiem... Jerzy Kryszak.

- Ale do Tarnowa wracał Pan przecież jeszcze wiele razy.

- Z Rysiem Smożewskim bardzo się ciągle lubiliśmy. Po mniej więcej roku milczenia odnowiliśmy kontakty. Odtąd występowałem w Tarnowie gościnnie. Audiencja przez dwa sezony była w stałym repertuarze tarnowskiego teatru.

- Schaeffer bardzo wcześnie pojawił się w Pana teatralnej biografii.

- Byłem jeszcze licealistą, kiedy dowiedziałem się o Schaefferze. Mikołaj był już wtedy członkiem zespołu MW2 - czyli Młodych Wykonawców Muzyki Współczesnej. W 1972 roku powstał Kwartet dla czterech aktorów, w którym występowali Mikołaj, Janek Peszek, zmarły przed kilkoma laty Andrzej Kierc

i Zygmunt Józefczak ze Starego Teatru. Swoją przygodę z Schaefferem zacząłem w 1979 roku od Kwartetu dla czterech aktorów, pierwszy spektakl zagrałem w Atenach, po angielsku, a nie znałem wówczas w tym języku ani słowa. Swoich kwestii nauczyłem się fonetycznie, na małpę. Po spektaklu przyszedł do mnie jakiś człowiek, który gratulując roli, zaczął ze mną rozmawiać po angielsku, a ja nie wiedząc, co zrobić, zacząłem wskazywać na gardło, że niby tak mnie boli, iż nie mogę rozmawiać. Właśnie wtedy postanowiłem, że muszę się nauczyć angielskiego, co zresztą z czasem się udało. No, może nie do końca.

- Audiencja V, o której Pan wspominał, była najważniejszym, najbardziej emocjonującym twórczo Pana spotkaniem z Schaefferem.

- Premiera Audiencji odbyła się w 1981 w Filharmonii w Rzeszowie. Później miałem kilka występów w różnych filharmoniach z koncertem Muzyka i teatr Bogusława Schaeffera, - a kiedy w 1986 roku wyrzucili Mikołaja z dyrekcji Słowackiego, zacząłem kontestować i przestałem grać w teatrze. Pojechałem ze spektaklem na festiwal do Torunia, który wygrałem, i odtąd od czasu do czasu występuję z Audiencją. W 1987 roku zrobiliśmy Scenariusz dla trzech aktorów, a stosunkowo niedawno, bo w 1991, namówiłem Mikołaja i Jaśka Peszka, żebyśmy wzięli Frycza - i zrobili Kwartet dla czterech aktorów.

- Kwartet to swego rodzaju zjawisko socjologiczne. To spektakl ciągle tak uwielbiany przez publiczność, że w zasadzie nie ma najmniejszej szansy na zdjęcie go z afisza.

- Ten spektakl jest już tak stary, że zaczyna być na nowo młody. Sztuki Schaeffera są aktualne, bo mają charakter uniwersalny, nie ma w nich ani polityki, ani doraźnej publicystyki, dlatego w ogóle się nie starzeją. Siłą Kwartetu jest dystans, ironia

- bo to chyba rzeczywiście zabawne, kiedy czterech starszych panów zaczyna robić figury gimnastyczne i improwizować, wyśmiewać się z siebie. Teraz Kwartet, za którym kiedyś nie przepadałem, oznacza dla mnie czystą przyjemność grania.

- Kwartet jest już jednym z niewielu żywych wspomnień po teatrze rodzinnym Grabowskich. Od Opisu obyczajów nie powstają kolejne spektakle z udziałem Pana, Mikołaja Grabowskiego, Jana Frycza, Jana Peszka, Anny Tomaszewskiej, Iwony Bielskiej.

- Opis obyczajów powstał w 1990 roku, to już czternaście lat temu. Teatr rodzinny rzeczywiście się rozpadł. Weszliśmy chyba w inny etap życia, zaczęliśmy robić coś swojego, grać do własnej bramki. Wtedy, przed laty, mieliśmy wspólną potrzebę pracy razem, teraz już tego nie ma. Może szkoda.

- A co jeszcze się zmieniło przez te kilkanaście lat?

- Sama nasza fizyczność. Co innego, kiedy Scenariusz odgrywało trzech młodych facetów, a co innego gdy trzech panów - jeden z brzuszkiem, drugi łysy, trzeci siwy. To jest jeszcze wyraźniej sze w Kwartecie - teraz, kiedy wykonujemy na początku przedstawienia rzeźbę z naszych ciał, dostajemy brawa za to, że nam się udało.

- Widzowie Kwartetu mogą dowiedzieć się od Pana między innymi intymnych szczegółów kolorowego życia w tarnowskim teatrze.

- Opowiadam o autentycznym, chociaż może nieco podrasowanym, wydarzeniu. Wie pan, rozrywkowych sytuacji było w moim życiu bardzo dużo. Przyszli biografowie, jeśli tacy się znajdą, będą musieli brać pod uwagę także to rozrywkowe życie Andrzeja Grabowskiego.

Poszerzona wersja rozmowy ukaże się jesienią w książce "Tarnów z Melpomeną pod rękę" z okazji 50-lecia tarnowskiego teatru. W wydawnictwie znajdą się rozmowy ze wszystkimi żyjącymi dyrektorami tarnowskiej sceny i aktorami, których nazwiska wpisały się w historję tarnowskiego teatru".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji