Artykuły

Nikt nie ucieknie z własnej szuflady

"Ślub" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Agnieszka Michalak w Dziennku.

Łódzki "Ślub" nie przypomina innych inscenizacji arcydramatu Gombrowicza. Reżyser Waldemar Zawodziński wtłoczył go w okoloną lustrami przestrzeń małej sceny, a pozostawiając tylko głównych bohaterów, spróbował uczynić relacje między nimi jak najbardziej intensywnymi

Jeszcze nie zaczęło się widowisko, a już zewsząd dochodzą przeraźliwe jęki. Jakby z zaświatów. Wywołują dreszcze. Scena przypomina szkatułkę z szufladkami. Każdy bohater ma własną. Każdy wbudowany jest w szklany schemat. Nie może z niego wyjść. Chyba że na chwilę, by zaraz ponownie wrócić do szuflady, wejść w schemat. Stworzyć kolejny układ, kolejną formę. A forma odbije się w lustrze. Odbicie stworzy kolejne odbicie, i kolejne, i tak do końca. Henryk nie ma munduru, choć przecież w dramacie przybywa z "północnej Francji, z linii frontu". Marek Kałużyński gra go jak współczesnego chłopaka z Piotrkowskiej. Władzio (Mariusz Witkowski) mógłby być jego młodszym kumplem. Obaj aktorzy, w zgodzie z literą tekstu, akcentują niedookreślenie nie tyle bohaterów, ile sytuacji. Od pierwszej do ostatniej chwili przedstawienia nie wiadomo, co jest jawą, a co snem. Zawodziński odbiera "Ślubowi" nawet kontury realności. W szklanych szufladach Henryk widzi rodziców. W sztuce jego dom rodzinny w Małoszycach był zamieniony w karczmę. W łódzkim Teatrze Jaracza zostaje tylko stół, do którego nakrywa płacząca matka (Ewa Wichrowska). Ojciec (Andrzej Wichrowski), jednocześnie dumny i przerażony całą sytuacją, zaprasza do posiłku. Jest i ukochana sprzed lat Mańka (Matylda Paszczenko), teraz zmysłowa dziewka. Chyba rozumiem Zawodzińskiegp. Dotąd utarło się, by wydobywać ze "Ślubu" jego monumentalność. Oprócz głównych postaci ukazywano operetkowy często dwór, a w akcie ostatnim zauszników samozwańczego władcy. Autor łódzkiego spektaklu wszystkiego tego się wyrzeka. Zamyka całą opowieść na małej scenie,

jakby chciał - siłą rzeczy - zbliżyć do siebie postaci. I właśnie przez to przestrzeń między nimi nabrzmiewa ekstremalnymi niemal emocjami. W nich widzi reżyser wyjątkowość "Ślubu". Z nich czyni główny temat spektaklu.

Dlatego Kałużyński akcentuje skrajne uczucia Henryka. Zdradzi i obali ojca, by dumnie mianować siebie królem. Stworzy własny Kościół, w którym będzie Bogiem i tyranem. On ustanowi prawo. Zalany potem będzie krzyczał do siebie, do swoich poddanych, do publiczności, obudzi w sobie demona. Teraz już sam może udzielić sobie ślubu. Po co mu król - ojciec? Po co mu Bóg? Jest sam i upaja się bezgraniczną władzą. A jednak w pozie tyrana nie wytrwa długo. Jest zbyt słaby. Wraz z Zawodzińskim i jego aktorami mamy na nowo odkryć grę między formą a prawdą. Henryk kazał Władziowi się zabić. Ten to uczynił. To, co miało być tylko formą, przeszło w rzeczywistość. Koniec gry.

Pozostaje więc spojrzeć w przezroczystą ścianę, zobaczyć obok odbić aktorów swoje własne. Słuchać, jak Kałużyński artykułuje słowa, sprawdzając ich siłę i zasięg.

Z łódzkiego spektaklu wypadły spore fragmenty tekstu. Z niektórymi skrótami trudno się zgodzić. A jednak Zawodziński próbuje własnej, w pełni autorskiej interpretacji "Ślubu". Wydaje się, że w swoim małym teatrze skrajnych emocji idzie mu o spojrzenie w głąb postaci. Więc otwierają się kolejne szklane szuflady. Może w pamięci, może w wyobraźni. Tak odczytany dramat Witolda Gombrowicza byłby wyprawą w zamkniętą, ciasną przestrzeń snu Henryka. Choć z genialnego dramatu można wyczytać dużo więcej, jest to przynajmniej spojrzenie świeże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji