Artykuły

W Poznaniu - Straszny dwór

"Straszny dwór" w reż. Emila Wesołowskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Wystawienie "Strasznego dworu" niemal zawsze staje się ważkim wydarzeniem w życiu teatru podejmującego to piękne - ale i trudne przedsięwzięcie. Nie tylko dlatego, że chodzi o najwspanialsze arcydzieło polskiej literatury operowej i nie tylko z uwagi na jego narodowo-patriotyczny charakter, który niełatwo jest we właściwy sposób przekazać dzisiejszym, szczególnie młodym odbiorcom. Także dlatego, że za każdym razem wypada mierzyć się ze świetnymi scenicznymi tradycjami tego dzieła i z pamiętnymi kreacjami znakomitych śpiewaków, zwłaszcza jeżeli na danej scenie ma ono gościć po raz któryś z rzędu. Chyba... chyba że realizatorzy postanowią zerwać radykalnie z wszelkimi tradycjami i przedstawić operę całkiem po nowemu; takie próby jednak w odniesieniu do "Strasznego dworu" zazwyczaj kończyły się niepowodzeniem.

Dotyczy to oczywiście także Poznania, gdzie od roku 1919, czyli od przejęcia monumentalnego "gmachu pod Pegazem" (który według pierwotnych zamierzeń miał służyć umacnianiu w Wielkopolsce żywiołu pruskiego) przez zespół artystów polskich, oglądano już siedem różnych inscenizacji Moniuszkowskiej opery. Co starsi wierni bywalcy owego gmachu, a wśród nich także piszący te słowa, pamiętają jeszcze być może frapujące inscenizacje Ludwika René, Sławomira Żerdzickiego i Stefana Szlachtycza oraz sugestywne sylwetki uroczej Barbary Kostrzewskiej, a potem Krystyny Pakulskiej, Mariana Kouby, Mariana Woźniczki, Karola Urbanowicza, przede wszystkim zaś niezrównanych odtwórców partii Miecznika - Jana Czekaya oraz Albina Fechnera, który porywającym wykonaniem arii polonezowej w II akcie wywołał wręcz burzliwą manifestację patriotyczną na widowni...

Nic zatem dziwnego, że kolejnej, ósmej z kolei inscenizacji "Strasznego dworu" (po dwudziestu z górą latach od poprzedniej!) oczekiwano w Poznaniu z dużym napięciem. I chyba oczekujący nie doznali zawodu, przedstawienie to bowiem ma niemało zalet. Ma przede wszystkim właściwy klimat: klimat starej szlacheckiej opowieści o dawnych dobrych czasach, rodem trochę z Mickiewicza, trochę z Fredry. Ewokuje ów klimat już choćby sceneria kolejnych obrazów, zaprojektowana przez Janusza Sosnowskiego, a wsparta pięknymi kostiumami Magdaleny Tesławskiej; żeby tak jeszcze utalentowany scenograf chciał pamiętać, że powracający z wojny Stefan i Zbigniew, to synowie stolnika, zatem nie szlachetkowie z zaścianka, a ich rodowa siedziba z pewnością nie może być rozwalającą się ubogą wiejską chałupą z dziurawym dachem (to zresztą błąd w niejednej już inscenizacji powielany). Słowa o "praojcowskiej chacie" są tu oczywiście tylko sentymentalną przenośnią.

Debiutujący w roli reżysera Emil Wesołowski - przez wiele lat ceniony choreograf i dyrektor baletu warszawskiego Teatru Wielkiego, ostatnio dyrektor artystyczny Teatru poznańskiego - miał z pewnością sensowną i ciekawą wizję spektaklu: bardzo ładnie "uruchomił" całe przedstawienie, dzięki czemu wiele scen opery (zwłaszcza tych zbiorowych) tętni życiem i humorem. A że z drugiej strony niektóre epizody okazują się wewnętrznie puste, że ich protagoniści nie bardzo chyba wiedzą, o czym właściwie śpiewają i co odtwarzane przez nich postacie powinny w danym momencie odczuwać i że reżyser nie zechciał jakoś (a może nie potrafił) im tego podpowiedzieć? Cóż - "Straszny dwór" to dzieło, które stawia przed reżyserem naprawdę bardzo trudne zadania, a mierzenie się z nim niesie dla debiutanta spore ryzyko. Choć bywają i tacy, którzy mają jeszcze lepsze samopoczucie i zaufanie do własnego talentu, a reżyserską przygodę z operą i pierwsze w ogóle kontakty z tym gatunkiem sztuki rozpoczynają od Czarodziejskiego fletu, na którym i znakomici praktycy nieraz łamali sobie zęby...

Bardzo ładnie wypadł w układzie Emila Wesołowskiego słynny Mazur - ciekaw jestem tylko, kto i kiedy przełamie wreszcie bardzo niedobry obyczaj wyrzucania owego Mazura na koniec przedstawienia (gdzie staje się baletowym divertissement, nie powiązanym z całością opery), zamiast wprowadzać go w środku sceny z wpadającym do domu Miecznika wesołym kuligiem, jak sobie tego życzył kompozytor? Przecież zbiorowe zawołanie "Niechaj żyje Straszny Dwór!" jest wystarczająco mocnym i logicznym zakończeniem całej historii, a taneczny epizod, w którym notabene nie bierze już udziału nikt z głównych owej historii bohaterów, wymowę tego zakończenia tylko osłabia, a w dodatku pozbawiony jest dramaturgicznego sensu.

Jeżeli natomiast idzie o muzyczno-wokalną stronę tego przedstawienia, najmocniejszym jej atutem są z pewnością chóry, nie tylko pięknie -jak to w Poznaniu - śpiewające, ale też wyraziście artykułujące każde słowo tekstu (co nie o każdym z występujących w tym przedstawieniu solistów da się z czystym sumieniem powiedzieć). Pośród solistów premierowego spektaklu na szczere pochwały zasłużyli przede wszystkim odtwórcy mniej eksponowanych partii, czyli Zbigniew Macias (Maciej) oraz Piotr Friebe (Damazy), a także córki Miecznika: Małgorzata Olejniczak (Hanna) - ślicznie zaśpiewała swoją efektowną arię w IV akcie - i Elżbieta Wróblewska (Jadwiga). Bardzo dobrym Skołubą był również weteran poznańskiej sceny Marian Kępczyński. Joanna Cortes stworzyła ładną i bardzo stylową postać Cześnikowej. Sylwester Kostecki jako Stefan miał w swej partii sporo ładnych momentów, szczególnie w dalszej części przedstawienia (w prologu był zdecydowanie słabszy); natomiast utalentowany młody bas Rafał Korpik, nie tak dawno bardzo dobry Kacper w "Wolnym strzelcu", nie potrafił jakoś odnaleźć się w łatwiejszej przecież partii Zbigniewa, gdzie na dodatek w pełnych rycerskiego animuszu strofach Prologu zbytnio szarżował. Z Adamem Szerszeniem, w którym, po nie tak dawnym Konkursie im. Didura w Bytomiu, chcieliśmy widzieć wielką nadzieję młodej polskiej wokalistyki, dzieje się chyba coś niedobrego, jako Miecznik bowiem głosem nie przypominał zgoła siebie samego, chociażby z "Andrea Chénier". Dyrygujący przedstawieniem Paweł Przytocki nie umiał jakoś narzucić zespołowi (a i słuchaczom) sugestywnej wizji muzycznej dzieła z określonym ładunkiem ekspresji w kolejnych epizodach, poza tym pozwalał chwilami orkiestrze na drobne nieprecyzyjności, a śpiewakom - pozwalał rozchodzić się z tąż orkiestrą.

Jednym słowem - sporo jest w tym przedstawieniu dobrego i sporo momentów sprawiających dużą przyjemność. Do prawdziwego "spektaklu naszych marzeń" trochę przecież jeszcze brakuje, choć sam Bogdan Paprocki - ongiś, rzec można, Stefan doskonały - zgodził się objąć w nim funkcję konsultanta artystycznego...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji