Artykuły

Kaczka na szaro

Stara jak świat prawda, że kłamstwo ma krótkie nóżki, dotkliwie dała o sobie znać i żadne tłumaczenia tutaj nie pomogą. A przecież było łatwe do przewidzenia, że ktoś kiedyś mógł napisać o kłamstwie całkiem niezły dramat, a ktoś inny, znacznie później, zrobił z tego dramatu całkiem nieudane przedstawienie. Skutek? Dwie godziny bezpowrotnie utraconego czasu, które gryzą jak niepotrzebny wyrzut sumienia - o "Dzikiej kaczce" w reż. Magdaleny Łazarkiewicz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Gabriela Detka z Nowej Siły Krytycznej.

Co można zrobić, kiedy się nie ma pomysłu na Ibsena? Najlepiej go nie wystawiać. Ale można także, idąc za przykładem Magdaleny Łazarkiewicz, po prostu wziąć tekst i zagrać go od początku do końca, bez szkodliwych skrótów, skandalicznych prowokacji, po mieszczańsku, grzecznie, bezpiecznie, doprowadzając widownię do stanu skrajnego znużenia ryzykownie przechodzącego w błogą senność. "Dzika kaczka" w Teatrze im. Słowackiego to spektakl nijaki, szary, niczym scenografia i kostiumy w nim wykorzystane, a jedyne, co może zadziwiać, to jego nadzwyczajnie konsekwentna przeciętność.

Na szarej scenie kilka szarych szafek, szare schody prowadzące na tajemniczy w założeniu, a w istocie nieszczególnie intrygujący strych, szarawa kanapa, szarawy stoliczek i szarawi bohaterowie w - uwaga, niespodzianka - przeważnie szarych kostiumach. Najczęściej ogrywanym elementem akcji jest jedzenie: bohaterowie jedzą nadzwyczaj często, a to kolację, a to śniadanie, o jedzeniu się mówi, jedzenie się przygotowuje, a przy stole siedzi się, jakby tego nie ująć, intensywnie. Temat, jakby nie patrzeć, iście Ibsenowski. Jeśli zaś nie jedzenie, to picie, a jeśli nie picie, to bezpłodna praca Hjalmara Ekdala nad wirtualnym wynalazkiem, "przerywana" od czasu do czasu nieoczekiwanym wtargnięciem gości, albo jakąś zażyłą, komicznie nienaturalną bójką. I tak w kółko. Dodać do tej szarawej papki słodką i dziewczęcą, choć trochę nazbyt piskliwą i wciąż biegającą po scenie Hedvig, zmaltretowaną życiem Ginę oraz naiwnego do granic Gregersa, i mamy "Dziką kaczkę" w pełnej krasie.

Spektakl całkowicie pozbawiony jest rytmu i tempa, dramaturgia rozłożona na obie łopatki, a o gradacji napięć czy subtelnej grze symboli i niedomówień, można tylko pomarzyć. Przegadane sceny dłużą się niemiłosiernie, tym bardziej, że oprócz zawiłych rodzinnych historii z uwiedzeniem gospodyni w tle, w spektaklu Łazarkiewicz trudno wyodrębnić jakiekolwiek tematy. A szkoda, bo dominująca w dramacie problematyka rzekomo uwalniającej prawdy, mogłaby w dzisiejszych, jakże wrażliwych na publiczne oczyszczenia czasach, zabrzmieć ostro i zaczepnie. Wprawdzie ze sceny padają słowa o "bagiennych oparach" unoszących się w zakłamanym domu Ekdalów, ale owe opary, jakimś sposobem, nie duszą, ani nie drażnią. Żyją własnym, bagiennym życiem i nikomu (oprócz Gregersa rzecz jasna) nie przeszkadzają. Można dojść do wniosku, że każdy dom ma swoje dymiące bajorko i będzie to prawda o takiej samej sile rażenia, jak padające z ust doktora Rellinga stwierdzenie, że nie ma szczęśliwych małżeństw.

Świat bohaterów "Dzikiej kaczki" jest tak nudny i nieciekawy, że aż fascynujący. Najbardziej stężona dawka ekscytacji serwowana jest po antrakcie, kiedy prawda o przeszłości Giny i prawdziwym ojcu Hedvig wychodzi na jaw. Z jednej strony pijany Hjalmar nie może podjąć decyzji o wyprowadzce z domu, z drugiej zaś, zdumiony Gregers, choć sumiennie się trudzi, nie może pojąć, jak jego genialne tezy o budowaniu związku na fundamentach świeżo nabytej prawdy, mogły się nie zrealizować. Napięcie oczywiście nie rośnie, choć punkt kulminacyjny jest tuż, tuż, bo właśnie zapłakana Hedvig, niepomna nakazów mamy, żeby nie grzebać w rzeczach tatusia, wyciąga z szuflady rewolwer i powolnym, melodramatycznym krokiem pokonuje schody, zmierzając w kierunku strychu. Zanim jednak wejdzie, rzuca przeciągłe, równie melodramatyczne spojrzenie na pokój. Za chwilę wszystko staje się jasne: z symbolicznej otchłani stryszku słychać wystrzał z kapiszonów, wszyscy rzucają się na schody, Gina załamuje ręce i woła: "dziecko moje", a lekarz stwierdza zgon.

Nie bez powodu Brecht nazwał taki rodzaj sztuki "teatrem kulinarnym". I kulturalnie, i w dobrym towarzystwie, być może w oczekiwaniu na smaczną i sycącą kolację, w ciepłym fotelu, można delektować się harmonią smaków, zapachów i barw. Ale tym razem potrawa (kaczka dla ścisłości), była wyjątkowo mdła i niedoprawiona, a do tego blada i jakaś nieświeża. Dodatkowo podana w szarym sobie z przystawką z bagiennych trzewi. Ani śmieszno, ani straszno. Ibsen gdzieś się zapodział. Ot, taki sobie teatrzyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji