Artykuły

Ściana twarzy

"Dzika kaczka" w reż. Magdaleny Łazarkiewicz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na mysioszarej ścianie salonu domu Ekdalów żółkną zdjęcia ludzi bezimiennych. Zamarłe ramiona, szyje, palce. Matowiejące oczy, mętniejące wargi, płowiejące czoła. Wolno niknie wszystko, co było. Na mysiej ścianie wiszą uporczywie oddalające się twarze obcych. Ale jeszcze patrzą. Na mysiej ścianie pamięć ziarnko do ziarnka obraca się w piach. Ale może ktoś daleko coś jeszcze pamięta. Na dole Gina (Dorota Godzic) retuszuje świeże podobizny bezimiennych.

Pewnie, gdy któryś z portretów stanie się prostokątem szarej żółci - świeża podobizna zajmie jego miejsce. I tak bez końca. W wyreżyserowanej przez Magdalenę Łazarkiewicz "Dzikiej kaczce" Henryka Ibsena, podupadający dom fotografika Hjalmara Ekdala (Marcin Kuźmiński) jest domem nieuchronnego stygnięcia świata, domem dyskretnej entropii, domem bez szans na pocieszenie.

Hjalmar coraz częściej opuszcza głowę w codziennych zwarciach z realnością. Gina na coraz dłużej kostnieje nad manufakturą retuszowania. Ich córka Hedvig (Maja Bohosiewicz) coraz bliżej przysuwa książkę do oczu, duka coraz ciężej. Ślepnie. Świat jest dla niej jak wolno zapadający zmierzch, rzeczy oddalają się, nikną niczym twarze obcych na fotografiach. Nie można jej pomóc. Tu, w cieniu mysiej ściany, z niczym już nie da się zrobić nic. Stary Ekdal (Krzysztof Jędrysek), widmowy jak postacie z żółknących zdjęć - coraz machinalniej adorował będzie dziką kaczkę, hodowaną w koszu na strychu.

Dobra jest ta scenograficzno-reżyserska metafora. Zamknęła w niej Łazarkiewicz całą nieuchwytność opowieści Ibsena. Jest tak, jakby w twarzach żółknących na fotografiach - jakieś światy grubo potężniejsze od naszego, jakieś dla naszej krzątaniny codziennej niewyobrażalnie wielkie moce, sprawowały nad naszą mikrą skończonością pieczę bezlitosną, bo nie- dającą szans na tanie pocieszenia. Jest tak, jakby oczy żółknące na mysiej ścianie dawały do zrozumienia: wasze ziemskie teatrzyki moralności prawdy i amoralności kłamstwa są tutaj warte tyle, co piach... Może dlatego u Łazarkiewicz Ekdalowie nie patrzą na mysią ścianę?

Tak, żadnych tanich pocieszeń. Żadnej pensjonarskiej instrukcji obsługi duszyczki, którą to instrukcją polonistki katowały nas na lekcjach poświęconych "Dzikiej kaczce". Że, proszę młodzieży, trzeba być jak u Ibsena pan Gregers Werle, który wiedząc, że Hedvig jest córką nie Hjalmara, a Starego Werle, dzielnie nakłaniał Hjalmara do przyjęcia tej prawdy, ergo do odrzucenia życia z Giną w kłamstwie rodzinnym, bo jak się dzielnie żyje w prawdzie rodzinnej - to się później do raju idzie.

Dajmy spokój. Kółkom różańcowym zostawiam to, co się kółkom różańcowym należy. Porzucam lukrowaną, lepką dobroduszność, wracam do przedstawienia Łazarkiewicz, do jej myśli pierwszej. Otóż, dla niej sedno opowieści Ibsena to nie prawda, lecz ból. Ciemna, jedyna to prawda. Aliści, rzecz ma się też tak, że Łazarkiewicz poprzestała na samej myśli. Chyba została w teorii, nasyciła się samą retoryką odkrycia - i właśnie stąd wątłość scenicznych ucieleśnień.

Idzie o to, że w sumie tylko Godzic w pięknej, czystej roli pokazała cierpką siłę okruchu, który czuje, że jeśli nasza prawda i kłamstwo nasze mają tam, w górze, wartość piasku, to tu moralnością okruchów winno być dławienie bólu, choćby za cenę dna, a niemamiąca rajem napastliwa pycha prawdomówności. Tylko Godzic w pełni była po stronie metafory domu wolno stygnącego świata. Godzic, zdumiewająco jak na amatorkę subtelna Maja Bohosiewicz i wyborny w swej szajbie scenicznej Jędrysek. I jeszcze Kuźmiński, lecz w trzech, góra czterech scenach, bo tylko w nich grany przezeń Hjalmar był czymś więcej, niż słowami recytowanymi przez Kuźmińskiego. A reszta?

Marian Dziędziel jako Stary Werle, Radek Krzyżowski w roli Gregersa, wreszcie Grzegorz Łukawski - będący na wiecznym kacu doktor Relling (wymieniam tylko role większe). Wszyscy oni skraplają się w jakimś pastelowym gatunku aktorskiej poczciwości, osiągają ten poziom prostoty i nieskomplikowania, który jeno włos dzieli od banału. Są wyciśnięci wprost ze ściągi na klasówkę z polskiego dla uczniów technikum gastronomicznego w Grudziądzu. Niczym Kuźmiński jedynie czasami - oni wciąż są ledwie słowami przez siebie gadanymi.

Jakby grane przez nich postacie składały się z samych warg. Jakby w piersiach menażerii Ibsena nic się nie czaiło. Dlatego często idzie ze sceny chłód. Dryfują pasma martwoty. Narastają zwały zbyt oczywistych oczywistości. Nad sceną majaczyć zaczyna cień tureckiego kazania. Rozmowa stacza się w pogaduchę figur gipsowych, co kończy się niezamierzoną groteską. Nagle bowiem figura, niczym wariat jakiś, ni z gruchy, ni z pietruchy psychologicznej - straszliwie wydzierać się zaczyna, bądź dusi koleżankę. Szkoda.

Nie mówię o tragedii, o fiasku, o teatralnej katastrofie. Nie. Mówię o zwyczajnym żalu i małym niesmaku, co zawsze zostają po seansach połowicznych, złamanych, zatrzymanych w pół taktu. Ale też wiem, że dobrze będzie pamiętać cień mysiej ściany oddalających się twarzy, Ginę zamarzającą nad manufakturą i Hedvig szukającą liter.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji