Artykuły

Przebierańcy

Zapowiadało się wydarzenie w Rozmaitościach - projekt TR/PL miał rozbłysnąć dramatem Doroty Masłowskiej, pierwszym w jej literackiej karierze i specjalnie dla tego celu napisanym. Apetyty były więc duże, strawę podano jednak cieniutką i mało pożywną. Paradoksalnie, spektakl poległ z powodu tych, na których najbardziej polegał: autorki, reżysera Przemysława Wojcieszka i wykonawcy głównej męskiej roli Eryka Lubosa. Dlaczego się nie udało? Bo, jak sądzę, w tej sztuce o przebierańcach, w przebraniu pojawiła się, niestety, nie tylko para głównych bohaterów - Rumunów mówiących po polsku.

Niezupełnie swoim tekstem, choć przecież także tym doskonałe znanym z poprzednich swoich książek, mówiła Masłowska. Oprócz jej własnego stylu można było rozpoznać odbity z "Iwony" (i nie tylko) Gombrowicza, coś z "Idiotów" von Triera, kawałki rzeczywistości - niby polskiej, ale takiej jakby zanadto spreparowanej, odwzorowanej z szablonu antymieszczańskich zachodnich dramaturgów. Świetny w powieściach, żywiołowy język Masłowskiej tutaj wydawał się językiem z recyklingu, byle jak przetworzonym czy raczej powtórzonym. Ta zapisana w pośpiechu mowa została użyta z taką szczodrością, że wypada pochwalić reżysera za przyhamowanie w spektaklu słowotoku autorki. Żałuję jednak, że dobra pisarka, która z wirtuozerią potrafi panować nad stylem, jest ironiczna i demaskatorska w stosunku do siebie i swoich sztuczek literackich, tutaj sobie odpuściła, poleciała tekstem wtórnym, owinęła się nim jak pożyczonym kostiumem. Wszakże przy tych wszystkich brakach jej tekst i tak pozostaje najmocniejszą chyba stroną przedstawienia.

Trudno natomiast doszukać się wyrazistej myśli i osobowości reżysera, trudno zrozumieć, z jakiego powodu sięgnął akurat po sztukę Masłowskiej. Może on też do końca tego nie rozumiał i dlatego zamiast wypowiedzi własnej, indywidualnej, zaoferował nam sceniczny banał teatru ubogiego: krzyk i psychodramę, językowy brutalizm, a do tego trochę rasizmu, trochę czarnego realizmu, trochę kabaretu i sentymentalizmu. Trudno mi się tylko dopatrzyć w tym przedstawieniu dwóch zasadniczych celów projektu TR/PL, nie odnajduję tu bowiem ani poszukującego TR, ani poszukiwanej PL. Nie widzę też, rekomendowanego przez niektórych recenzentów, świata dzisiejszych dwudziestolatków - nie dlatego, że inaczej niż autorzy postrzegam to pokolenie, lecz dlatego, że w spektaklu Wojcieszka jest za dużo stereotypowych wyobrażeń i pomysłów z drugiej ręki, by serio mówić o prawdziwym obrazie czegokolwiek i kogokolwiek. Szkoda, że reżyser nie zdobył się na żaden wysiłek, aby ciekawie spożytkować w inscenizacji to, co jest ciekawego w tekście Masłowskiej.

"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to, jak powiedziałam, sztuka nie pierwszorzędna, ale ma na pewno przynajmniej jedną ważną dla sceny zaletę - jest dramatem przebrania i prawdy, roli i autentyczności. Kontrast i konflikt dwojga tytułowych przebierańców, pomysłowo zainscenizowany i dobrze zagrany, mógłby stać się drapieżnym starciem klas społecznych lub psychodramą niedojrzałych charakterów, drogą do prawdy o sobie, a nawet rodzajem oczyszczenia. Autorka napisała opowieść o młodych ludziach, którzy, ostro przygrzawszy na imprezie, postanowili dla zabawy zjechać na samo dno i udawać "biednych Rumunów". Razem z tą jazdą dokonuje się także inna - zjazd z narkotycznej euforii do twardej rzeczywistości i dręczących pytań, przyziemnie egzystencjalnych. Co ja tu robię? Czy zdążę na plan? - to troska bohatera, aktora serialu. Co ja robię? Dlaczego tak żyję? - to problem bohaterki, która w pracy jest "kobietą-kiełbasą" (smaży frytki i kiełbaski), lecz w swoich mitomaniach pozostaje "artystką życia". Dla niego nowa tożsamość jest krótkotrwałym wypadnięciem z mieszczańskiego konformizmu, życiowej rutyny i samozadowolenia. On staje się biednym Parchą dla żartu, żeby na chwilę oderwać się od siebie, choć, paradoksalnie, ta zabawa wcale go od siebie nie odrywa, jest przecież tylko przedłużeniem jego profesji. To człowiek zrośnięty z rolą, z kostiumem. Ona, Dżina, choć także przebiera się po to, by pożyć innym życiem, to w końcu musi sobie spojrzeć w oczy i rozpoznać w biednej Rumunce w ciąży samą siebie - kobietę na dnie, która nie lubi siebie za to, że jest na dnie. Jej chęć oderwania się nie jest żartem, zabawą. Ona ucieka naprawdę: od ciasnego mieszkania, od nieślubnego dziecka, od matczynych wymówek, od ludzi, którzy widzą w niej "szmatę". Szalona wspólna wycieczka w przebraniu zrównuje ich - ale tylko na chwilę, dopóki nie otrzeźwieją, dopóki ona nie powie prawdy o sobie, a on nie zrobi wobec tej prawdy uniku.

Tekst Masłowskiej daje możliwość zainscenizowania i psychodramy społecznej, i dramatu tożsamości. A Przemysław Wojcieszek o tym dobrze wie, bo do takich potrzeb dostraja scenę i czas przedstawienia. Ograniczona przestrzeń teatralna, nie narzucająca się scenografia Magdaleny Maciejewskiej, konsekwentna monochromatyczna szarość, którą gwałtownie łamie tylko czerwień fotela i biel kilku kostiumów, wreszcie oglądany jednym ciągiem, bez przerwy, spektakl - to wszystko miało służyć zapewne zbudowaniu odpowiedniego tła i nastroju dla podróży dwojga niedojrzałych ludzi, którzy powoli schodziliby w głąb siebie.

Czemu tak się nie stało? Może powodem był nadekspresyjny język Masłowskiej - mimo że trochę powściągnięty przez reżysera, i tak okazał się bardzo trudnym do okiełznania żywiołem. Pewnie dlatego spotkania Parchy i Dżiny z innymi postaciami dramatu i wędrówki tych dwojga przez "jakieś knieje, jakieś porzeczki", zamiast zakłócać zabawę przebierańców, odmierzać rytm ich zjazdu do brzydkiej rzeczywistości i zmuszać bohaterów do konfrontacji z prawdą o sobie, przekształcają się w samoistne scenki rodzajowe. W zamierzeniu autorów miały to być karykatury społecznych zachowań Polaków: rasizmu, wrogości wobec innych. Wszakże język Masłowskiej, zamieniony w kalkę jej własnej mowy, prawdę społeczną obraca w greps. Co miało być drapieżne i szydercze, jest najwyżej śmieszne.

Całkowicie wybiła się na wolność scena z Kobietą (Magdalena Kuta). Zabawny song zdradzonej przez męża, szalona jazda Vectrą i kłopot z pijaną w trup - te kawałki jak z kabaretu "wystają" ze spektaklu najbardziej, są wartością samą dla siebie. Może zresztą tak właśnie miało być. Choć z drugiej strony przebrana w kiczowaty biały strój bogata Barbie w alkoholowym błogostanie i wyłuskująca się pod koniec spektaklu z łachmanów biednej Rumunki Dżina w skromnym białym gorsecie zdają się nawiązywać do siebie, sugerować coś jednoczącego "artystkę życia" i bogatą mieszczkę, narzucać metaforę łączącą pokawałkowany spektakl. Jaka to metafora? Przychodzi mi na myśl kobieta-ofiara, kobieta na życiowym zakręcie, uwalniająca z siebie tłumioną prawdę, odsłaniająca swoje rany. Mogłoby to być niebanalne, gdyby nie kiczowaty entourage, który mocno taką metaforę dezawuuje. Jakże więc brać ją poważnie i nie czuć własnej śmieszności?

Może aby mieć z Masłowskiej pożytek w teatrze, trzeba zabić jej język, bo jest pułapką, bo zbyt skupia na sobie uwagę, bo szarżuje i domaga się podziwu, i przeszkadza widzieć to, co poza nim: desperackie postaci, które czują pod sobą przepaść, więc wyrzucają z siebie mnóstwo słów i chwytają się ich jak mocnej liny, żeby utrzymać się na powierzchni życia. Albo, przeciwnie, może należy ulec błazeńskiej galopadzie języka, a ulegając, jednocześnie język ten niszczyć, podkopywać, aby odsłonić pod nim pustkę - świat bez treści, bez wartości, bez głębi, bez prawdy, który istnieje tylko w przebraniach, mizdrzeniach, wypowiedzeniach, żartach. Świat - wygłup.

Jakkolwiek traktować tekst Masłowskiej, dla aktorów pozostaje on dużym wyzwaniem. No bo jakże budować rolę, jeśli postać sceniczna nie może zaufać językowi, który zamiast ją chronić, ubezpieczać - zdradza, obnaża, upokarza, wyszydza. Toteż w spektaklu Wojcieszka wszystkie postaci drugiego planu robią to, co najłatwiejsze - wymykają się po prostu w karykaturalną "charakterystyczność", "rodzajowość" lub "kabaretowość". Ten wybieg odbiera jednak drapieżność i społecznej psychodramie, i indywidualnej psychomachii czy psychoanalizie. To, co powinno nami poruszyć, najwyżej śmieszy. Koślawy język, który miał obnażać straszność strasznych mieszczan, straszność tę tylko rozbraja.

W rodzajowo-kabaretowych wybiegach zanika także dramatyczne qui pro quo Parchy, skądinąd także strasznego mieszczucha, schowanego w artyście serialu. Gdy jego przebranie zostaje potraktowane jak ubranie, artysta udający Rumuna musi niespodziewanie dla samego siebie skonfrontować się ze sobą jako kimś innym - człowiekiem ze społecznego dna, pogardzanym odpadkiem, kimś podobnym do Dżiny. Eryk Lubos pozostał wobec tej sytuacji aktorsko zupełnie bezradny, krzycząc i gestykulując wymijał przepaść, która rozwarła się pod granym przezeń bohaterem. Mam wrażenie, że nieświadomy był nawet istnienia tej przepaści. "Położył" finałową scenę, gdy przygotowując się do powrotu do swojej mieszczańskiej normalności, nagle zderzył się z nieodwołalną ucieczką swojej kontrpartnerki, "artystki życia", dla której taka normalność pozostawała nieosiągalna. Szok i bezradność, wyrażające się toczeniem wkoło oczyma, to dowód raczej niewielkich umiejętności odtwórcy głównej męskiej roli. Roma Gąsiorowska (Dżina) lepiej obroniła swoją postać - może dlatego, że znalazła gotowy wzorzec: niemą, zahukaną Iwonę Gombrowicza i wykorzystała "przepis" na tę rolę: wystarczy być. I okazało się, że był to całkiem niezły przepis.

Scena finałowa to zresztą zawstydzająca klęska wszystkich: maskaradowy patos rzucony niby koło ratunkowe sentymentalizmowi, kulminacja kiczu. Dżina, rozebrana już z łachmanów, niedojrzała i niewinna dziewczynka balansująca w białym gorsecie na brzegu sceny niby na krawędzi życia, i Parcha także już rozebrany, ale w zupełnie innym celu - monologują swoje niesymetryczne prawdy o życiu, które im dość obrzydło. Ona z tego zbrzydzenia się wiesza, on, jeszcze nic nie wiedząc, wpierw chce uciekać ("musisz koniecznie znaleźć sobie jakiegoś chłopaka"), ale potem jednak zwraca się ku niej, czeka na jej odpowiedź, a tu w odpowiedzi kołysze się trup ubrany w mieszczański szlafrok frotte. Ten trup odziany w biel znowu każe nam myśleć o związku z pijaną w trup Kobietą w bieli, i znowu nie należy dać się złapać na lep tego związku, bo grozi to śmiesznością. Bo przecież tak naprawdę obcujemy z banałem, z podanym bez dystansu sentymentalizmem na gorzko, z morałem o miłości ocalającej, lecz niemożliwej, który ekscytuje nastolatki. Nie wiem, czy to reżyser zidiotyzował Masłowską, nie chwytając jej autoironicznych gier (jeśli takie były), czy też ona sama - tak skądinąd świadoma, dojrzała, autoironiczna w swoich powieściach - tym razem wpakowała się w kiczowate przebranie pierwszej naiwnej. Ale to w końcu chyba nie mój problem.

Lidia Burska - publicystka, krytyk literacki, pracownik naukowy Instytutu Badań Literackich PAN.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji