Artykuły

Loża szydercy

Nie tak dawno wyszedłem z jednego słynnego spektaklu, bo unudził mnie bardzo i znękał tak, że jako ten Jaś u Konopnickiej nie doczekałem, choć wytrwalsi ode mnie opowiadali, że w drugiej części, której już nie byłem przytomny, doszło do ekscesów seksualnych - pisze Janusz Majcherek w Teatrze.

Są przedstawienia, podczas których człowiek szczególnie dojmująco odczuwa niedoskonałości swojej anatomii: brakuje mu półdupków. Zwłaszcza, gdy zaczyna się trzecia godzina spektaklu granego bez przerwy. Profesor Raszewski zwykł był, co prawda, mawiać, że teatr odbiera się mózgiem i kręgosłupem. Jak rozumiem, miało to znaczyć, że podczas przedstawienia widzowi po głowie chodzą myśli, a po plecach ciarki. W dzisiejszym teatrze myśl prawie nie występuje; ciarki, i owszem, choć nie wiem, czy takie, o jakich mówił Profesor; najłatwiej o odciski na tyłku.

Po dwudziestu pięciu latach pracy na posadzie, a raczej - na posadzie felietonisty teatralnego mam, jak sądzę, prawo upomnieć się o drobne udogodnienie: marzy mi się, aby prześwietne dyrekcje teatrów wprowadziły na widowniach, oprócz miejsc siedzących, również kuszetki, przynajmniej dla znękanych sitzfleischem seniorów. W przeciwnym razie zmuszony będę postępować jak Zdzisław Maklakiewicz na polskich filmach: "Nuda, proszę pana, nic się nie dzieje. I co ja wtedy robię.? Ja wtedy, proszę pana, wychodzę".

Nie tak dawno wyszedłem z jednego słynnego spektaklu, bo unudził mnie bardzo i znękał tak, że jako ten Jaś u Konopnickiej nie doczekałem, choć wytrwalsi ode mnie opowiadali, że w drugiej części, której już nie byłem przytomny, doszło do ekscesów seksualnych (ich natura przywodzi mi na myśl pamiętne kwestie z "Dożywocia": "Ale kutas, kutas, bratku... - Cóż, u diabła, z tym kutasem!..."). Trudno, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, a poza tym dużo ciekawiej jest uprawiać seks niż patrzeć, jak inni to robią. Zwłaszcza w teatrze, gdzie i tak wszystko jest na niby (na ogół, bo widywałem na scenie nieudawane kopulacje, na przykład podczas niezapomnianego występu teatru z Brazylii w więzieniu w Wołowie, w ramach Festiwalu Dialog).

Ilekroć jestem jako widz w takim położeniu (posiedzeniu), że rozglądam się nerwowo wokół siebie i planuję możliwie najmniej uciążliwą dla sąsiadów drogę ewakuacji, tylekroć przypomina mi się jedna z myśli nieuczesanych, w której niezrównany Lec powiada: "Wolę napis Wstęp wzbroniony niż Wyjścia nie ma". Święte słowa, cóż jednak począć, skoro człowiek jest ciekawski i lezie tam, gdzie nie trzeba. Wlazłem więc, zwabiony tytułem na afiszu: "Fredra". Reżyserię podpisała najmodniejsza dziś reżyserka, o której dużo słyszałem, ale nic z jej wyrobów artystycznych nie oglądałem, więc, myślę sobie, zobaczę. Tytuł widział mi się nowocześnie, a nawet ponowocześnie, bo brzmiał tak, jakby Sarah Kane napisała "Męża i żonę" albo jakby Aleksander Fredro wierszem przetłumaczył "Shopping and Fucking". Czyli ogólnie zajefajnie.

W westybulu teatru napotkałem Izabellę Cywińską, więc poszliśmy do bufetu podnieść poziom inteligencji i powiesić parę psów na paru osobistościach oraz instytucjach. Po drugim dzwonku udaliśmy się karnie na widownię. Po drodze spojrzałem raz jeszcze na afisz i zdało mi się, że patrzę jakimś nowym wzrokiem, być może wskutek ubogacenia duchowego, jakiego zaznaliśmy z panią Izą w bufecie. Już nie "Fredra" stało napisane, ale coś jakby "Fedrydurke".

Ale naprawdę ciekawie zrobiło się, gdy usiadłem na widowni i spojrzałem na scenę: wyglądała jak skrzyżowanie luksusowej kliniki z hallem recepcyjnym hotelu InterContinental. Ale to furda. Moją uwagę szczególnie zwrócił manekin do złudzenia przypominający Danutę Stenkę. Manekin trzymał na smyczy dwa wielkiej piękności charty. I tu odczułem to dziwne coś, co nazywamy deja vu. Ja już takie piękne psy w Narodowym widziałem - trzydzieści lat temu na scenie Teatru Małego w jednym z najlepszych przedstawień Hanuszkiewicza, czyli w "Miesiącu na wsi" Turgieniewa. I już gotów byłem oddać się nader melancholijnym rozpamiętywaniem, kiedy figura z psami poruszyła się i wyszło na jaw, że to Stenka udaje manekina, a nie manekin Stenkę. Po czym przyszła jakaś dziewczyna, zabrała psy, wsiadła z nimi do windy i odjechała. Spostrzegłem wtedy, że na szpitalnym łóżku po prawej stronie leży Jan Englert, jakiś bledziutki, jakby go z parku sztywnych przynieśli. Może ucharakteryzowany do roli, a może tak zbladł, gdy uświadomił sobie, co też to za premierę wypuścił w Teatrze Narodowym (który od teraz będzie się chyba nazywał TN).

Englert leżał z godzinkę i strasznie mu zazdrościłem, bo ja już zaczynałem tam, gdzie plecy nazwę swą szlachetną tracą odczuwać wzmiankowany na początku tego felietonu dyskomfort. "Cysorz to ma klawe życie" - westchnąłem słowami Tadeusza Chyły. Ale w tym momencie Englert podniósł się z łóżka i wyraźnie miał zamiar skierować się w stronę windy. Pomyślałem: znudziło mu się; albo: wkurzył się i rzuci zaraz rolą; albo, co najbardziej prawdopodobne: chce wyjść na siusiu. Szybko jednak zorientowałem się, że ta ostatnia okoliczność nie zachodzi, ponieważ reżyserka ubrała narodową dyrekcję w pampersy. No więc nie wiem, po co Englert wyszedł; potem podobno wrócił i wyglądał jeszcze bardziej malowniczo, lśniąc cekinami. Tymczasem jednak ja wyszedłem, więc, jak mawiał dla odmiany profesor Wilski, mam sąd nieskażony znajomością rzeczy.

Aha, przed opuszczeniem widowni zorientowałem się - nie bez wysiłku - że to, co oglądam, ma jakieś luźne powiązania z historią Fedry, a więc żadna Fredra ani tym bardziej Fedrydurke. Co prawda, gdyby to ode mnie zależało, dałbym tytuł "Fedrunek", bo tyle w tym przedstawieniu heroicznego znoju. A Englertowi nie wkładałbym pampersów, tylko kask górniczy z lampką. Niech by mu oświeciła dalszą drogę przez labirynt zwany teatrem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji