Artykuły

Bój w kotłowni

"Oresteja" w reż. Jana Klaty na festiwalu re_wizje/antyk w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Drużyna, którą pokonała rura, jest smutna. Aktorka Magda Jarosz i aktorzy: Bolesław Brzozowski, Piotr Grabowski, Jacek Romanowski oraz Andrzej Kozak - z racji wieku i doświadczenia niechybnie kapitan. Od początku wyreżyserowanej przez Jana Klatę "Orestei" Ajschylosa - ledwo zipią. Chylę przed nimi czoło.

Musiał to być bój okrutny. Godzinę przed pierwszą kurtyną śpiących w bufecie artystów obudził piekielny trzask i syk idący z kotłowni. Po chwili w drzwiach zawisł pierwszy obłok sinej pary. Już wiedzieli. Rura z wrzątkiem - puściła. Co robić? Odwołać seans? Nigdy! Kapitan Kozak wstał, za nim - drużyna. Ruszyli ku piwnicom.

Z ich scenicznego wyglądu wnoszę, że bój w kotłowni był nie tylko okrutny, ale i nierówny. Dziura w rurze ogromna, syk pary nieludzki. A oni dzielni byli. Szpuntowali, czym popadło. Koksem, gazetami, starą pasztetową palacza. Na próżno. Czas topniał. Nagle kapitan Kozak chwycił za koleżankę Jarosz, rozbujał ją niczym średniowieczny taran i do dziury rycząc: "milcz, szelmo!" - podjął desperacką próbę zaszpuntowania rury koleżanką Jarosz. Cóż, nie trafił. Na górze rozległ się trzeci dzwonek. Pobiegli na scenę.

Tu - tragedia. W foyer, na widowni, zwłaszcza na scenie - monstrualne, nieustępliwe kłęby sinej pary. Dymy. Naprawdę były - dymów nie wymyśliłem. W Starym nigdy jeszcze nie było aż tak mętnie, tak prosektoryjnie. Dostrzegłem ich jednak. Dostrzegłem drużynę dzielnych szpunciarzy, majaczącą w siności. Obok - Anna Dymna (chyba że to nie była Dymna) w ździebełko przyciasnej, jakby wprost z filmu "Wesele" Smarzowskiego zwędzonej, przaśnej sukni ślubnej...

Nim do końca opiszę "Oresteję" na parze, o jedno zaapeluję: nie dziwmy się Dymnej, że kostiumy pomyliła, nie dziwmy się reszcie aktorów (o ile to byli aktorzy), że przez półtorej godziny na scenie wyczyniali, co wyczyniali, i wyglądali, jak wyglądali. Nie dziwmy się, a podziwiajmy. Pamiętajmy: para z rur starych kotłowni na głowy działa kłopotliwie. Pod parą ludzie robią rzeczy, których nie robią, gdy reżyser ma choć mikrą smugę pojęcia, o co w reżyserii chodzi.

Ledwo widoczna Dymna zatem - Klitajmestra na stojąco drzemiąca w sinej parze - a obok drużyna szpunciarzy pokonanych przez rurę. Sponiewierani, ale dumni. Odzienia powalane tynkiem, włosy w popiołach, sadza na nosach. Dzielne fleje! Na szpicy - kapitan Kozak. Smutny, bo chybił. Tuż za nim - Jarosz. Trochę nieobecna, jakby wracała z dalekiej podróży... Fryzura - awiacyjna. I to oko! Osłupiałe oko damy, która przed chwilą była pociskiem!

W głośnikach - ryki. Trująca para dotarła do akustyków. Klitajmestra ocyka się, ze żwiru kryjącego scenę siekierę wyjmuje i za kulisy pędzi. Trafi w drzwi? Wraca pokrwawiona. Nie trafiła. Jadowita mgła nie popuszcza. Coraz jej więcej, łamie twardych facetów. Jerzy Grałek - Agamemnon w kamizelce wędkarskiej - maszeruje krokiem weterana Wehrmachtu i trzy razy klepie ten sam tekst. Wciśnięty w garniturek z Pierwszej Komunii, Juliusz Chrząstowski jest Ajgistosem urżniętym. Specjalnym spychem ręcznym odśnieża żwir bądź łazi z kościotrupem w garści. Napięcie rośnie...

Rośnie na parze pichcony bigos z Ajschylosa, a gdy wchodzi Kasandra - jest jasne, że sine opary znalazły kluczową ofiarę. Owszem, aktorka Małgorzata Gałkowska stara się bardzo, ale cóż począć - nawet worek po cebuli na głowę wdziany nie zatrzymał pary. Porażona Gałkowska staje i bite dziesięć minut nie może z siebie wydusić ni jednej człowieczej sylaby. Wstrząsająca katatonia.

A inni? Nie mogą pomóc Gałkowskiej. Pewnie rozłożeni pokotem za kulisami, błagają parę o śmierć szybką. Płonne błaganie - muszą wracać na scenę. I nie ma co kryć, na tle Kasandry, która nawet kukuryku nie - reszta nieszczęść wypada blado. Anna Radwan-Gancarczyk jako na parze zdziecinniała Elektra - bawi się pluszowym misiem i lalami. Tak samo w smarkacza wciśnięty Orestes Piotra Głowackiego - tuli w łapkach komiks o mścicielu "The Punisher" i chodzi sobie krokiem robocopa. Co jeszcze? A co - tyle mało?

To służę: Błażej Peszek jako Apollo, który jest Robbie Williamsem, wpierw piejącym rockowy hit "Feel", po czym spodnie opuszczającym i pupcię ku nam wypinającym, by Radwan-Gancarczyk, już jako Atena, pieczęć erotycznego klapsa mu przybiła. Brawo, Ateno! Uroczy, niespotykanie ajschylosowski mlask to był. Jeszcze coś? Wiele jeszcze, lecz zostańmy przy greckim Chórze a` la Klata - przy wzruszającej ekipie pokonanych szpunciarzy. Kilka razy stają na proscenium i czynią wyraźne gesty, że już chcą do domu. Jak wam pomóc, kochani? Nie potrafię, nie jestem hydraulikiem. Wybaczcie.

Nie ogarniam problemu pękniętych rur, ale mam pewność, że "Oresteja" Klaty to nie owoc reżyserii. Niemożliwe, by człowiek upichcił taki bigos odpustowy. Niemożliwe, by człowiek tekst pochlastał tak, że Ajschylos mdleje. Człowiek widzowi nigdy nie gotuje aż tak czarnego losu. Człowiek - nie. Pęknięta rurka myśli i dobrego smaku - tak. Puściła, szelma. W Starym znów puściła rura sensu. Puściła i wypluła małe zwłoki, których wizualno-mentalną biedę da się oswoić i usprawiedliwić jedynie za pomocą bajki o wyprawie drużyny kapitana Kozaka do czeluści kotłowni wypełnionej sykiem. Pijany palacz znów za dużo dołożył do pieca. Taka to tragedia grecka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji