Świadectwo piekła
"Mów prawdę! Jacy jesteśmy! Do czego nas doprowadzono!"
Spektakl, w którym padają powyższe słowa - można je traktować jak swoiste przesłanie, myśl przewodnią teatralnego wieczoru - spektakl ten "Wspomnienia z domu umarłych", powstał w 1913 roku. Powstał faktycznie, choć nieoficjalnie; oficjalna premiera mogła się, odbyć dopiero przed kilkoma miesiącami. Inscenizacje, przygotował lubelski Teatr Provisorium, jeden z nielicznych dziś niedobitków niegdysiejszego ruchu teatrów alternatywnych, liczący się artystycznie.
Sześć lat temu spektakl nie został dopuszczony do eksploatacji - uznano go za godzący w sojusze. Odbył się jeden, zamknięty pokaz na Uniwersytecie im. Marii Curie-Skłodowskiej, później przedstawienie tu i ówdzie przemycano dla wtajemniczonych. Zdjęcia z premiery otrzymał - i swoje głębokie wzruszenie zanotował w "Dzienniku pisanym nocą" - autor: Gustaw Herling-Grudziński. "Wspomnienia z domu umarłych" powstały bowiem na kanwie "Innego świata" wstrząsającej, łagrowej relacji opartej na autopsji (autor trzy lata spędził w obozie pod Archangielskiem), relacji porównywalnej, gdy idzie o rangę, bodaj tylko z opowiadaniami oświęcimskimi Tadeusza Borowskiego. Publikowały tę książkę wydawnictwa emigracyjne oraz krajowy obieg pozacenzuralny; konfiskowały ją na granicach służby celne, a za jej kolportaż można było w kraju - wtedy, w 1983 - zaliczyć całkiem niebłahy wyrok.
Dziś "Inny świat" drukuje popularny "Przekrój", mocno przyginając swą dość lekką przecież formułę, by udźwignąć cały ten ładunek zbrodni i tragedii. Pytanie, czy nowa, nieoczekiwana sytuacja zmienia w stopniu istotnym sposób odbioru lubelskiego przedstawienia? Otóż chyba tak, chyba niestety zmienia, choć przykro mówić o tym Bogu ducha winnym artystom.
Przedstawienie Janusza Opryńskiego w bardzo szlachetny sposób wpisuje się w autorską intencję: chce być nade wszystko świadectwem. Jest skupione i ascetyczne, rozgrywane wśród ciasno ustawionych rzędów krzeseł, na malutkim skrawku podłogi, na którym nieomal nie mieści się trzech brodatych mężczyzn w zniszczonej, jakby przypadkowo podobieranej odzieży. Każdy z nich trzyma w ręku staroświecki, sfatygowany neseser podróżny. Rozmaite stukania, bębnienia w wieka tych kufrów tworzą całą symfonię perkusyjną kontrapunktującą akcję przedstawienia: jest tu walenie o ratunek, jest więzienny telegraf, ale przede wszystkim w tym lagrowym tam-tamie czuje się bezkresną pustkę północnego piekła. "Wspomnienia..." mają oryginalny kształt inscenizacyjny: spektakl składa się z szeregu drobnych migawek, w których ostentacyjna umowność teatralna zderza się z drobiazgową realnością detalu, rekwizytu. Opryński ani nie opowiada tego piekła, ani go nie odgrywa na scenie. Sugeruje je tylko, każąc ze szczegółu dopowiadać sobie całość, domyślać się ciągu dalszego zatrzymanych na migawce scen.
Dzięki temu zapewne nie ma w tym spektaklu epatowania okrucieństwem warunków życia w podarchangielskim obozie, jest natomiast dojrzałe i konsekwentne skupienie się na ludziach: ich walce z własną słabością, Ich balansowaniu na skraju obłędu, ich nadziejach i zwątpieniach. Wszystko to wtopione w ten na wpół umowny, na wpół realny w detalu konkret. Łaźnia, praca, widzenie, przesłuchanie, głód kobiety i samotność do obłędu, mieszające się wspomnienia... Modlitwy i śpiew: polski, żydowski, rosyjski. Pustka izolacji. Jacek Brzeziński, Jan Maria Kłoczowski, Andrzej Mathiasz grają to wszystko szalenie emocjonalnie, niekiedy na granicy histerii, a przy tym kanciasto, topornie, bez irytującego pseudoprofesjonalnego połysku.
Przejmujący spektakl. A jednak dużo bardziej przejmująca jest przecież sama relacja Herlinga-Grudzińskiego. Nie czynię z tego zarzutu lublinianom; byłby to zarzut absurdalny. I teatr, i pisarz dają świadectwo nieludzkiej prawdzie; przy tego rodzaju świadectwie jakakolwiek artystyczna forma blednie i rozpływa się wobec nagich faktów. Narracja literacka broni się wtedy lepiej; teatr jest bardziej obciążony, jest w nim siłą rzeczy więcej udania, więcej zbędnego udosłownienia.
Wyobrażam sobie atmosferę spektakli "Wspomnienia z domu umarłych" sprzed sześciu lat; widziałem parokrotnie podobne, utajnione przedsięwzięcia sceniczne. Oglądało się to inaczej nie tylko ze względu na konspiracyjne emocje: i twórcy, i odbiorcy przede wszystkim doskonale wiedzieli, że tego typu świadctwo kosztuje i kosztować może bardzo drogo. Dziś nie kosztuje zgoła nic. Najrozmaitsze media bez żenady przeszły od niedawnych agresywnych kłamstw, bądź, w najlepszym razie, głębokiego milczenia na te tematy do skwapliwego odkrywania białych plam. Oczom zdumionego czytelnika oficjalnych gazet ukazuje się dziś archipelag Gułag w całej okazałości, a wśród jego niedobrowolnych mieszkańców rzesze Polaków. I te wstrząsające relacje nagle się - przez sam swój natłok - dewaluują. Dalibóg, przecież "Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego jeszcze chwilę temu ściągnąłby do warszawskiej "Stodoły" tłumy widzów, a atmosfera na sali byłaby gorąca. Na spektaklu, który tu relacjonuję, było sporo pustych krzeseł, a i emocje odbiorców miały raczej letnią temperaturę. O czym to miałoby świadczyć? O zmęczeniu odbiorców kultury gorliwym uoficjalnianiem tego wszystkiego, o czym od dawna każdy wiedział prywatnie, tylko głośno nie można było o tym mówić?
Odbiegam teraz dość daleko od przedstawienia Teatru Provisorium, któremu nie myślę przez to odbierać ani zasługi stworzenia świetnego, dojrzałego spektaklu, ani - w innym rejestrze - odwagi głoszenia swego świadectwa w czasach co nieco mniej dla takich świadectw komfortowych. Aliści właśnie ów komfort przyzwolenia trochę mnie teraz niepokoi. Znam przecież na wylot nasze dzielne teatry, których myśl programowa w lwiej części sprowadza się do pogoni za modą, koniunkturą, do poszukiwania atrakcji tematycznych. Czy więc teatry nie rzucą się za chwilę na ten szczelnie do niedawna zasłonięty obszar problemowy, skoro jasne już jest, że wolno go zacząć eksploatować? Czy nie grozi nam zalew adaptacji literatury łagrowej i wstrząsających wspomnień Polaków wywiezionych na Wschód? Czy ktoś gdzieś nie pisze już "Dziadów Katyńskich"? Czy nie rozpocznie się za moment teatralna gra na patriotycznych uczuciach - taka, jaka na inną skalę toczyła się w okolicach siedemdziesiątej rocznicy odzyskania niepodległości i zaowocowała galązkami rozmarynu rozwijającymi się w całym repertuarze? Jest to niestety perspektywa realna i trzeba przed nią ostrzegać (głos wołający na puszczy) nie po to, by odbierać widowni prawo do narodowych uniesień!
Trzeba ostrzegać dlatego, że Bogiem a prawdą "Inny świat" w warunkach normalnych - tzn. wydany oficjalnie, w sporym nakładzie, dostępny w bibliotekach byłby książką nie do zaadaptowania dla teatru, podobnie jak nie dałoby się adaptować "Mojego wieku" Aleksandra Wata ani innych wspomnień z więzień i łagrów. Takiego ogromu rzeczywistych, realnie przeżytych cierpień nie dźwignie żadna scena faktu, nie odda żaden aktor; zawsze zgrzytnie fałsz, zawsze rezultat teatralny będzie tylko bladym cieniem tego, co przy lekturze podpowiada przerażona wyobraźnia. Należało kusić się o próbę świadectwa, gdy inaczej nie mogło ono w pełni zaistnieć - i za to jeszcze raz chwała Provisorium - ale teraz teatrowi przyjdzie chyba pogodzić się z tym, że musi się pokornie i długo zastanawiać, zanim wkroczy do pewnych kręgów piekła.