Artykuły

Otwarte okno

"Niby-Alaska" w reż. Jana Peszka w PWST w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W pokoju przebudzenia Deborah, za białym tiulem z jedwabiu kobieta o ciemnych włosach i zmęczonej twarzy wącha powietrze wchodzące z ogrodu przez otwarte okno. Jaka to pora roku? Światło na szybach - co zwiastuje? Rychły dygot? Rychły pot? Rychłą obojętność skóry?... Za dużo tego, o zbyt wiele pytamy. Niedelikatna ciekawość. Wróćmy do obrazu. Powietrze ogrodu łechta jedwab.

Minutę przed bądź minutę po tym, jak kobieta o zmęczonej twarzy (Katarzyna Kilar) otworzy okno, Deborah zapyta Hornby'ego (Wojciech Sandach) o sens i długość swego snu bez snów, który się skończył. Skulona na krześle, okutana swetrem, w wełnianych skarpetach, obejmując się ramionami, usłyszy: 16 lat... Nie mam pewności, jedwab rozmywał profil, oka więc nie dam, ale stało się tak, jakby na słowach: 16 lat-kobieta przy oknie pochyliła twarz, zamknęła oczy. Powietrze ogrodu wciąż łechce jedwab. To refren pokoju przebudzeń - uporczywe falowanie obojętnych rzeczy.

16 lat snu, co nie był snem, bo 16 lat temu Deborah nie zasnęła. 16 lat snu, który nie był też jawą, bo w pamięci Deborah nic nie zostało, nawet najmarniejszy blask. 16 lat snu, który nie był snem trupa, gdyż teraz jest tak, jakby De-

borah zmartwychwstała, a przecież trupy nie powstają z martwych. Nie sen, nie jawa, nie śmierć - więc co? 16 lat ciemności. To ile lat ma Deborah?

Gra ją Lidia Kucharska. Jak wszyscy w tym dyplomowym, przez Jana Peszka z pięciu jednoaktówek Harolda Pintera ulepionym przedstawieniu "Niby - Alaska" - Kucharska jest studentką finalnego roku. Zatem - 23 lata? Zgódźmy się (nie idzie mi o wygląd Kucharskiej, lecz o symetrię frazy) na lat 32. Niech Deborah ma lat 32. Więc - pół życia w ciemności? Jak dalej być, gdy w głowie 16 lat martwej pamięci? Co pozostaje?

Skowyt Deborah. Skowyt, szept, mruk, milczenie, cedzenie słów obudzonych. Skomleniem zasypać czeluść fałszywego snu bez snów. Skomleniem odbudować pół siebie. To jej pozostaje. Bezsilność - mielenie zdań. To pozostaje jej, a najbliższym - Paulinie, tej pani o ciemnych włosach i zmęczonej twarzy, i Horn-by'emu, który powiedział o 16 latach ciemności - wysłuchać bezradności, wysłuchać słów, co - jak zwykle u Pantera - na spodzie skrywają sekrety nieobjęte... Boże, kto ich tak pokarał?...

Kolejna ciekawość niedelikatna, kolejne odejście od obrazu. Ale i przewrotna przyczyna, dla której ta ostatnia, piąta część przedstawienia - właśnie "Niby - Alaska"- jest tak czysta teatralnie i tak dojmująca. Otóż - Pe-szek nie pomaga studentom rozjaśnianiem niedelikatnych ciekawości. By odpowiedzieć na fatalne pytanie: o czym jest opowieść? - nie sięga po żadne zewnętrzne ideologie, publicystykę, intelektualne fatałaszki. Odpowiadając - stawia zawrotną, sowią zagadkę, Mówi: to jest tym, czym jest.

Czy stąd w każdej części brały się jasne chwile aktorstwa dobrego, nie ubabranego formalizmem, wyzutego z taniej "charakterystyczności"? Tak. Pinter gardzi teatrem - ostrzeżeniem dla ludzkości, teatrem - kazaniem, przestrogą i pouczeniem, teatrem agit-ką, umoralnieniem i sztandarem proroctwa. Gardzi instrumentalnym traktowaniem sceny - i Peszek dobrze pojął tę pogardę. Dał teatr, który jest, czym jest - pięcioma pestkami na globie.

Pięć jednoaktówek. Pięć pustych pokoi w pięciu punktach świata. Pięć miejsc małych jak pestki dyni i ludzie jeszcze mniejsi. Gadają. Pinter powiada: "nigdy nie wychodziłem od jakiejś abstrakcyjnej myśli lub teorii i nigdy nie obmyślałem sobie moich postaci jako wysłanników śmierci, zguby, nieba czy drogi mlecznej (...)". Żadnych bogów przed opowieścią i żadnych bogów po. Żadnych tez. Tylko to, co tu - teatr. Kurtyna, słowa, aktor, kurtyna. Nic przed. Nic po. Może właśnie odcięcie studentów od zgubnej manii scenicznego kojenia bólów świata ocali ich i nas przed smutkiem aktorstwa "tekturowych dzwonków", o którym pisałem na kanwie dyplomu "Arkadia"? Może.

Gadają więc. Przez dwie godziny między słowami nie kładą się nawet najlichsze cienie bożków ideoologii. Stąd cierpka samotność ludzi Peszka. W "Dworcu Victoria" - samotność tych, którym nocą przyszło nie spać. W "Nowym ładzie świata" - samotność reformatorów. W "Nocy" - samotność zakochanych, co gubią się we wspomnieniach wzajemnych niegdysiejszych dotknięć, muśnięć, przytuleń. W "Rocznicy" - samotność ludzi tłumu, doskonałe rozmijanie się słów, myśli, gestów. Wreszcie "Niby - Alaska" - samotność przebudzonych rąk i zdań.

Porzucając banał "penetracji lęków społecznych" - Peszek (pomijam słabizny, co w istocie są słabiznami tekstów Pintera) zrobił sceniczny, pięcio-częściowy "przedmiot aktorski", gdzie studenci nie naprawiają świata, za to lękają się tego, czego każdy z nas w każdym czasie. Peszek wcisnął ich (nie mam miejsca, by wszystkich wymienić) w aktorstwo - bez pretensji. Przypomniało się przedstawienie inne. "Śmierć Iwana Iljicza" Lwa Tołstoja.

Tam Peszek jako Iwan - odchodził w długą ciemność. Tu - w "Niby - Alasce", Deborah przychodzi z długiej ciemności. Tam i tu - ten sam lęk, to samo stygnięcie słów, ta sama samotność. I podobna obojętność martwych rzeczy. Tam - barłóg Iwana. Tu - jedwab łechtany powietrzem wchodzącym z ogrodu przez otwarte okno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji