Wizyta starszej pani
Złośliwi przypominają, że to właśnie "Wizyta starszej pani" była największą klapą tego sezonu na Broadwayu. Dowcipni - że głośniej poległo "Metro". Logiczni zaś wcale nie powinni z tych faktów wyciągać pochopnego wniosku, że jeżeli się coś mianowicie nie podoba w Nowym Jorku, musi być przebojem w Warszawie. Chociaż, kto wie...
Z {#au#20}Dürrenmattem{/#} sprawa jest rzeczywiście ciężka. Sama sztuka jakby zetlała i już leży na desce. Przez 40 lat od premiery pojawiły się o wiele bardziej zajmujące koktajle makabry i farsy, nie tylko w teatrze, ale i w życiu. Cóż to za okrucieństwo w końcu? Jedna starsza pani bawi się w Pana Boga, bo ma pieniądze, i w małej mieścinie reżyseruje życie: wskrzesza nędzarzy i uśmierca kochanka. Zwykły banał ze sfer sponsorów.
Jedyne, co się jeszcze da z tego wyłuskać, to temat obyczajowy: siła pieniądza. To dlatego młody (chyba jeszcze cały czas młody?) reżyser centralnym pytaniem sztuki uczynił kłopot maklerów: o ile spadły akcje? Rzecz jasna, chodzi o akcje na sumienie, tyle że one mają się dziś gorzej niż wszystko inne i nie ma chętnych...
"Wizyta strasznej pani", wcale nie mściwej, wcale nie krwiożerczej, a po prostu cynicznie wypróbowującej granice władzy, jaką dały jej pieniądze, burzy porządek miasta. Ale dla prowincjonalnej dziury staje się nie jakąś psychodramą, lecz obietnicą upragnionego happy endu - bogactwa, dostatku i dobrobytu. To żeby była jasność.
Tę jasność Maja Komorowska demonstruje w roli Klary Zachanassian, zaskakując wszystkich, przywykłych do jej neurotycznych wcieleń. Zimna, wyrachowana, władcza, może nawet imponująca. Nakłada nieco odcieni groteski, ale tylko tyle, abyśmy się nie mogli zadurzyć w tej świetnej biznes-woman i Alexis, co już dawno "wzięła sprawy w swoje ręce". Reszta? Reszta to nieudacznicy. Safandułowaty, dawno spisany na straty sklepikarz, niegdysiejszy kochanek miliarderki (Wiesław Michnikowski), wiecowy burmistrz gminny (Marek Bargiełowski), znudzony perspektywą życia wiecznego pastor (Bronisław Pawlik), sensat-nauczyciel (Henryk Bista) i paru innych.
Można tak to oglądać? Można. A nawet trzeba.
Chociaż są trudności. Spektakl wylewa się poza swoje własne ramy i - paradoksalnie - gubi w mikroskopijnej przestrzeni sceny "Współczesnego". Niedźwiedzią przysługę reżyserowi zrobił, skądinąd bardzo mi bliski, scenograf wrocławski, najwyraźniej nie znajdując pomysłu na zlikwidowanie bałaganu miejsca. Reżyser także go nie okiełznał. A może wystarczyłby efekt lustra, żeby nie jeździć po scenie ze schodami, stołami - co nieznośnie rozbija z trudem budowany rytm przedstawienia.
W sumie rzecz dla wytrwałych i wyrozumiałych teatromanów.