Artykuły

Dzieci nie da się oszukać

- Zagram wszystko. W szkole teatralnej musieliśmy animować szczotki, chusteczki higieniczne i inne banalne rekwizyty. Właśnie poprzez pracę z takimi przedmiotami aktor nabiera umiejętności wprowadzania emocji w lalkę - mówi GRAŻYNA RUTKOWSKA-KUSA, aktorka Teatru Baj Pomorski w Toruniu.

Grażyna Rutkowska-Kusa [na zdjęciu] świętuje 25-lecie swojego debiutu na deskach teatru Baj Pomorski.

Czy lalki bywają złośliwe - tak jak przedmioty martwe?

- Lalki są kochane. Co najwyżej mogą być ciężkie. W spektaklu "O rybaku i złotej rybce" grałam postać baby. To była masywna lalka, a wtedy miałam poważne problemy z kręgosłupem i do tego musiałam grać w niewygodnej pozycji. Ból wyciskał mi łzy z oczu, ale kontynuowałam spektakl. Ta lalka przypominała mi żywą osobę - taką drewnianą pałubę przywiązaną do stołka. W czasie jednego z przedstawień odpadła jej ręka. Dopóki kończyny nie zreperowali techniczni, nie ustawałam w wysiłkach, żeby błędu materii nie wychwyciła publika.

Czy często dochodzi do takich wypadków na scenie?

- Zdarza się, że aktorowi w trakcie gry w żywym planie pękną spodnie w kroku. Trudno wtedy ukryć śmiech przed publicznością. Gdy zaczynałam swoją pracę w Toruniu, graliśmy spektakl drewnianymi lalkami o dość złożonej konstrukcji - kończyny w misterny sposób powiązane były sznurkami. W czasie widowiska tanecznym krokiem wpadliśmy na scenę, śpiewając: "Z grodu Kraka przybywamy..." I naraz rozhuśtana w tańcu ciężka ręka z hukiem oderwała się od lalki i poszybowała w publiczność.

Nikomu nic się nie stało?

- Nie, ale wywołało to efekt, jakby krakowiacy na widownię wrzucili granat. Ale zdarzają się bardziej niebezpieczne sytuacje. Dawno temu, gdy jeszcze mieliśmy żelazną kurtynę, zauważyliśmy, że ta ciężka przeciwpożarowa przesłona zaczyna w trakcie spektaklu opadać na scenę. Techniczny od razu chwycił za drążek, żeby ją powstrzymać, ale rozpędzona korba tak mocno uderzyła go w głowę że stracił przytomność. No, ale takie wypadki w końcu zdarzają się też w innych zawodach. My na przykład co jakiś czas musimy przeprowadzać badania wysokościowe.

A po co?

- Często występujemy na wysokich podestach i drabinach. W "Opowieści wigilijnej" nasi aktorzy przypinają się szelkami do linek, które pozwalają im fruwać nad sceną.

Lubi pani takie sportowe kreacje?

- Może nieszczególnie. Zawsze wydaję się sobie zbyt ciężka, żeby wznieść się w powietrze. Generalnie wolę być aktorką charakterystyczną. Na początku wprawdzie grałam rozmaite piękności i królewny, ale koleżanki szybko wyparły mnie ze sceny.

Częściej grywa pani postaci pozytywne czy negatywne? W końcu widowiska dla dzieci polegają na podziale na białych i czarnych bohaterów.

- Generalnie chyba częściej byłam dobra, choć zdarzyło mi się grać Tortuellę de Mon w "101 dalmatyńczykach" czy Wiedźmę Morską w "Malej Syrence". W"Baśni o Zaklętym Kaczorze" występowałam jako czarownica na szczudłach, co wymagało ode mnie akrobatycznych umiejętności. Do tego jeszcze grałam w monstrualnie ogromnej masce i w rękawicach z pazurami. Dzieciaki były autentycznie przerażone.

A jakie role szczególnie pani odpowiadają?

- Raczej komediowe. Choć przez jakiś czas podejrzewałam, że specjalizuję się w ptactwie domowym. Grałam głównie kwoki i kaczki. Dobrze wspominam rolę świnki Geb Geb ze "Zwierząt doktora Dolittle". Jestem gotowa zagrać wszystko. W szkole teatralnej musieliśmy animować szczotki, chusteczki higieniczne i inne banalne przedmioty. Właśnie poprzez pracę z takimi przedmiotami aktor nabiera umiejętności wprowadzania emocji w lalkę.

Jaki przedmiot jako pierwszy powołała pani do życia?

- Nać pietruszki. Na zadaniach aktorskich w szkole musiałam przygotować etiudę z pietruszką, marchewką, nożem kuchennym i deską do krojenia. Więcej, miałam z tego egzamin.

To ciężkie zadanie?

- Nie. Tak naprawdę przypomina to powrót do zabaw z dzieciństwa. Maluchy sięgają po lalkę i wymyślają jej nową osobowość. Podobnie właśnie pracują lalkarze.

Jakie lalki są najtrudniejsze w animacji?

- Marionetki. Te krzyżaki z linkami odpowiadającymi za ruch kończyn wymagają doświadczenia i umiejętności. Dlatego z podziwem patrzę na czeskich aktorów, którzy mają niezwykle bogatą tradycję teatru marionetkowego. Pamiętam jak grałam Tygryska w spektaklu "Tygrysek Pietrek". Nitki się plątały, urywały, ale jakoś trzeba było sobie z tym radzić. Ale od czego są nasze pracownie konstruktorskie i plastyczne, które w sposób bezbolesny naprawiają i odnawiają lalki i dekoracje? Gdy pojawiają się problemy, od razu je zgłaszam specjalistom: to nie działa, to źle pracuje w stawie, kolano nienaturalnie się wygina.

Jak się pani występuje przed dziecięcą publicznością, która słynie ze swojej surowości?

- Dobrze, bo wiem, że to bardzo wymagająca widownia. Dzieci w teatrze nie da się oszukać. Gdy coś w spektaklu przestaje im się podobać, natychmiast zaczynają rozmowy. Dorosły widz, nawet jeśli się nudzi, stara się to zatuszować, dyskretnie ziewa i w ciszy ogląda przedstawienie do końca.

Jak rozśmieszyć trzylatka?

- To wbrew pozorom nie jest aż takie trudne. Dzieciom w tym wieku podobają się proste sytuacje: ktoś kogoś kopie w siedzenie, popycha, przezywa. Humor kierowany do dorosłej publiczności musi być mniej dosłowny, bardziej intelektualny, zniuansowany, pełen niedopowiedzeń. Co ciekawe, mamy w swoim repertuarze takie widowiska, w czasie których rodzice śmieją się w innych momentach niż ich dzieci.

A czy do dziesięciolatka przemawiają slapstickowe sytuacje?

- Niekoniecznie. To publiczność wychowana na komputerach i telewizji, więc oczekuje od nas zupełnie innego typu humoru. Zauważyłam ostatnio dość szczególne zjawisko. Największym szacunkiem naszą pracę darzą dzieciaki z małych miejscowości, które z wielu powodów nie mają zbyt wiele styczności z teatrem. Uczniowie z dużych miast są strasznie rozbisurmanieni i wychowani w przekonaniu, że wszystko mają na miejscu. Ci z małych miejscowości bardziej oddają się teatrowi, który wydaje im się magią. Bo teatr jest magią.

Czy dziecięca publiczność zdążyła już pani jakoś dopiec?

- Nie wryła mi się w pamięć żadna taka sytuacja. Czasami dzieciom zdarza się interweniować w spektakl. W "Ach, ta Mysia" gram Ciotunię, która rozpaczliwie boi się myszy. W pewnym momencie wchodzę na scenę i mówię: "Ach, gdzie jest kot ?". A tymczasem kot oczywiście jest niedaleko mnie, a ja go nie zauważam. Dzieciaki od razu krzyczą: "Tam! Tam jest!". Po takim komentarzu trudno dokończyć scenę. Dzieci po prostu nie da się oszukać.

Ale najmłodszych widzów też łatwo daje się wciągnąć do zabawy?

- To prawda. Jest wiele środków, żeby zainteresować młodą publiczność: są multimedia, projekcje, gra światłami. Kiedyś scena lalkowa nie miała tylu efektów do wykorzystania. Teatr był zaparawanowy, a aktorzy ukrywali się za lalkami. Teraz przełamujemy tę anonimowość, otwieramy parawan i wychodzimy przed widownię.

Hanna Baltyn, jurorka Międzynarodowych Toruńskich Spotkań Teatrów Lalek, skarżyła się, że sceny lalkowe coraz częściej - i to z marnym skutkiem artystycznym - decydują się na grę w żywym planie. Jej obawy o czystość teatru lalkowego są słuszne?

- Nie do końca. Reprezentuję starą dobrą szkołę, która twierdzi, że teatr powinien być uniwersalny- i lalkowy, i aktorski, i plastyczny. W pojęciu sceny lalkowej można w końcu zmieścić wszystko: bogatą wizję plastyczną, układy choreograficzne, glos, śpiew, lalkę i aktora żywoplanowego. To daje ogromne możliwości reżyserskie i scenograficzne - ośmielę się nawet stwierdzić, że o wiele większe niż w wypadku teatru dramatycznego. U nas naturalniej uruchamia się rekwizyty za pomocą światła i cienia, naturalniej przychodzi nam wejście w świat magii lalek.

A tymczasem dorośli widzowie nadal nie mogą się przekonać do teatru lalkowego.

- Myślą, że proponujemy jedynie widowiska dla dzieci. Baj Pomorski chce jednak ten stereotyp zburzyć. Mamy spektakle skierowane do starszej publiczności: żywoplanowego "Kandyda" czy maskowego "Ubu Króla". Czasami pojawia się problem ze sprzedażą biletów na dorosłe przedstawienia. Jest właśnie jakaś zaszłość, że Baj to rozrywka wyłącznie dla dzieci. Nasza dyrekcja stara się tak zróżnicować repertuar, żeby prezentować widowiska dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Wiadomo, że naszą główną publiką pozostaną najmłodsi. Bo w końcu kto w Toruniu pokaże adresowane do nich przedstawienie?

Teraz w Teatrze Horzycy nie ma ani jednego spektaklu dla dzieci.

- Do niedawna mali widzowie mówili nam, że niedługo wybierają się do "prawdziwego teatru" - do Horzycy. Po remoncie wiele się jednak zmieniło. Zmodernizowany budynek Bąja otworzył nasz teatr na nową publiczność.

Na scenie Baja Pomorskiego występuje pani już od 25 lat. Początki pani aktorstwa pewnie były typowe: występy na szkolnych akademiach, pierwsze szkolne etiudy?

- Tak. Ludzie, którzy wybrali edukację w szkole teatralnej, aktorstwo musieli nosić w sobie już w dzieciństwie. Ze mną tak było. Początek to oczywiście przedszkole. Później lubelska SP nr 3, gdzie od piątej klasy należałam do grupy teatralnej Debiucik. Po drodze zdarzył się chór i zespół wokalny. W szkole średniej śpiewałam zaś w studiu piosenki w osiedlowym domu kultury. No i jakoś się tak złożyło, że poszłam do szkoły teatralnej.

Dlaczego wybrała pani akurat wydział lalkarski Akademii Teatralnej w Białymstoku?

- Myślałam, że nie nadaję się na scenę dramatyczną, że mam za duże kompleksy z powodu swojego niskiego wzrostu i nieco korpulentnej sylwetki. Dlatego w ogóle nie próbowałabym zdawać do innych szkół. W gruncie rzeczy pewnie bym się nadawała do jakichś charakterystycznych ról w teatrze dramatycznym - mam nisko postawiony głos, całkiem nieźle śpiewam, mam dobre poczucie rytmu i dialogu. Do tego jeszcze dochodzi podzielność uwagi, która jest niezbędna w zawodzie animatora, np. w lalkach muppetowych ruch ręki trzeba dokładnie zgrać z głosem. Zaraz po ukończeniu studiów w 1982 r. do Torunia zaprosił mnie Antoni Słociński, ówczesny dyrektor Baja. Po roku chciałam wracać do rodzinnego Lublina, ale kierownictwo skusiło mnie mieszkaniem służbowym. I tak już w Toruniu zostałam.

A teraz równolegle rozwija pani swoją piosenkarską karierę.

- Zawsze lubiłam śpiewać. Bozia obdarzyła mnie mocnym i niskim głosem, tak, że czasami nie potrzebuję mikrofonu. Obecnie występuję w chórze Gaudio Affecti, który przy wydziale ekonomii i zarządzania UMK prowadzi Krzysztof Zaremba. Poza tym przygotowałam koncert kolęd na jazzowo. Wykonywałam programy piosenki francuskiej, a ze swoimi przyjaciółmi z Teatru Horzycy - Anną Magalską-Milczarczyk i Dariuszem Bereskim - śpiewam "Piosenki PRL-u". Zdolnościami wokalnymi i aktorskimi może pochwalić się także moja córka Joanna, która jest na drugim roku prawa. Wszyscy moi znajomi mówią jej: "Na co ci to prawo? Możesz zostać niezłą aktorką!". Joanna zaś powtarza: "Mamo ja nie chcę. Napatrzyłam się na ten zawód. Praca ciężka, zarobki marne. Wolę zostać prawnikiem".

Ćwierćwiecze w Baju Pomorskim przytłacza?

- Nie. W sobotę moi koledzy urządzili mi w Baju benefis, którego nie powstydziłby się krakowski Teatr Stu. Po tym wydarzeniu czuję się tak, jakbym dostała nowego podmuchu w skrzydła. Owszem, zdarzały mi się trudne czasy, jakieś choroby, kontuzje. Teraz staję na nogi. 25 lat pracy to dla mnie zamknięty etap w życiu. Wierzę, że teraz w Baju rozpoczynam nowy.

Grażyna Rutkowska-Kusa

Rocznik 1959. Pochodzi z Lublina. Absolwentka wydziału lalkarskiego Akademii Teatralnej w Białymstoku. W Baju Pomorskim debiutowała w kwietniu 1983 r. rolą Rokitnicy w "Diabelskich skrzypcach" w reżyserii Joanny Piekarskiej. Za kreację Baby w spektaklu "O rybaku i złotej rybce" w inscenizacji Czesława Sieńki w 2003 r. otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu "Katowice-Dzieciom".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji